— Tak… — Joe zastanowił się. — A czy w okolicy nie pojawił się wówczas ktoś obcy? Jacyś turyści? Ludzie robiący pomiary ziemi? Zbierający motyle? Włóczędzy? Rzemieślnicy wędrowni? Słowem, ktoś obcy, bez względu na powód jego obecności?
— Nie. Nikt. Sprawdzałem to najskrupulatniej razem z policją. Nikogo obcego nie spostrzeżono w okolicy. A jak pan zauważył już chyba, nie jest to miejsce, gdzie obcy mógłby przebywać dłuższy okres czasu, potrzebny do przygotowania morderstwa, pozostając zupełnie niewidzialnym. Zresztą, poza odciskami kopyt w Grocie, wszystko, co się stało, stało się w domu, i to w nocy, gdy budynek jest zamknięty. Kiedy zobaczy pan Norford Manor, zrozumie pan od razu, jak bardzo nieprawdopodobne jest, aby ktoś mógł tam wejść nie zwróciwszy na siebie uwagi. W przeciwieństwie do wszystkich prawie rezydencji wiejskich, dom posiada wejście tylko z jednej strony, gdyż architekta zmusiło do tego położenie. Dla dostawców wybito przed laty małe drzwiczki z dala od głównych drzwi, ale są one także ryglowane na noc i ażeby dostać się w głąb domu, trzeba przejść przez pokój kucharki, która przecież zamyka swoje drzwi na noc. Poza tym tuż obok znajduje się w kępie drzew domek ogrodnika, który w tym czasie miał jeszcze psa, trzymanego zawsze nocą przed domem na łańcuchu.
— Miał? Więc nie ma go już?
— Nie. Pies zjadł trutkę na szczury i zdechł. Trutki rozkłada się nieustannie, bo szczury lubią tę starą budowlę i chociaż wojna z nimi trwa prawie od trzystu lat, to jednak trzymają się dzielnie.
— A w dniu śmierci pani Patrycji, a raczej tej nocy, pies żył i był uwiązany na łańcuchu przed domem, tak?
— Tak… Myślałem nawet o tym w czasie jej pogrzebu. Wie pan, są takie bezsensowne myśli, które człowiekowi przychodzą do głowy w najtragiczniejszych chwilach, kiedy wydawałoby się, że nie może myśleć o niczym innym, tylko o swoim nieszczęściu. Pomyślałem wtedy, że ten pies nie wył, chociaż Patrycja umarła. Zwykle mówi się, że psy wiedzą, kiedy ktoś umrze, i oznajmiają to wyciem.
— Niekoniecznie… — Joe potrząsnął głową. — Zachowują się w pewien specjalny sposób, kiedy umrze ich właściciel, a nawet podobno niektóre okazują niepokój w tym czasie, chociaż dzieli je od niego duża odległość. Problem ten jest dotąd niedostatecznie wyjaśniony przez naukę. Psy mogą także zacząć wyć na widok zwłok albo poczuwszy krew, ale wycie ich i niespokojne zachowanie, kiedy nie mogą zobaczyć ani usłyszeć, ani wywęszyć niczego niecodziennego, należy do przesądów podobnych do tego, który mówi, że gdy wiatr wyje, ktoś powiesił się w okolicy… A potem ten pies zdechł. Tak, to by wskazywało, że zginął przypadkowo, o ile… — O ile…? — zapytał sir Alexander cicho, głosem, który nagle wydał się Alexowi lekko zachrypnięty.
— …o ile śmierć tego psa nie należy do planu opracowanego przez mordercę w celu dokonania następnej: zbrodni.
— Ale kto? Musiałby to być wówczas na pewno ktoś z domowników.
— Właśnie. I tu wracamy do sprawy motywu zabójstwa. Pani Patrycja Lynch, będąc córką osoby tak bogatej jak Elizabeth Ecclestone, musiała chyba być właścicielką sporego majątku. Poza tym dotyczą jej chyba prawa spadkowe. Czy zna pan testament pani Elizabeth Ecclestone, jeśli on w ogóle istnieje?
— Istnieje. Znam go. Jestem przecież jej radcą prawnym. Ale najprymitywniejsza nawet znajomość tych ludzi i tego testamentu każe odrzucić wszystkie przypuszczenia. Przypadek chciał, że testament ten został poświadczony właśnie w tym pokoju. Jestem zresztą jedynym jego egzekutorem.
— Czy posiada pan tu jego kopię?
— Tak.
— A czy mógłbym ją zobaczyć?
— Niestety… — sir Alexander rozłożył ręce. — W testamencie jest klauzula zastrzegająca pełną tajemnicę do dnia śmierci starszej pani i muszę tej klauzuli przestrzegać, choćbym nie chciał. A nie mam żadnych podstaw moralnych do złamania tego warunku, bo Elizabeth Ecclestone wezwała mnie do siebie przed dwoma laty, kiedy była jeszcze w pełni władz umysłowych i częściowo fizycznych, a nic nie zapowiadało okropnego, całkowitego paraliżu, który uczynił z niej żywy przedmiot, bez możności jakiegokolwiek kontaktu ze światem żyjących. Pozostał jej tylko wzrok i nic więcej. Ale wróćmy do testamentu. Wezwała mnie i poleciła, abym sporządził jej ostatnią wolę. Potem umówiła się ze mną, że przybędzie tu następnego dnia i podpisze ten akt wobec dwojga zaprzysiężonych świadków. Przypuszczam, że nie chciała, aby w Norford Manor wiedziano nawet, że sporządza testament. Pielęgniarka przytoczyła ją tu w fotelu na kółkach. Pomiędzy naszymi dwoma domami droga jest równa i twarda, a pani Elizabeth nawet wówczas lubiła jeszcze długie spacery na świeżym powietrzu. Myślę, że ta dziewczyna Stone musi mieć dużo siły, żeby ją tak popychać całymi milami. Stara pani przybyła tu i podpisała sporządzony przeze mnie testament, który następnie zalegalizowałem w Londynie. Oryginał spoczywa w jej safesie bankowym, razem z kosztownościami, a kopia znajduje się u mnie, także zamknięta w kasie ogniotrwałej, w mojej sypialni.
— Pytałem o testament przede wszystkim dlatego, że kiedy przybyliście panowie dziś rano do mojego londyńskiego mieszkania, wspomniał pan, że co miesiąc w imieniu pani Ecclestone wysyłał pan pewną sumę pieniędzy do jej córki, która znajdowała się wtedy w Afryce. Działo się to już po śmierci Jakuba Ecclestone, prawda?
— Tak.
— Otóż zdziwiło mnie to. Ogólnie przyjętym zwyczajem w naszym kraju, który zdaje się został potwierdzony jako prawo, jest, że człowiek umierając pozostawia część spadku żonie, a pozostałą część dzieciom, o ile nie wchodzi w grę majorat szlachecki. Ponieważ ze słów pana wynikało, że córka tak bogatego człowieka jak Jakub Ecclestone pozostała po jego śmierci na łasce matki, przyjąłem, że musiał ją chyba wydziedziczać w związku z jej tak niefortunnym małżeństwem, zawartym bez zgody rodziców. Czy tak było?
— Nie… — Gilburne zdecydowanie potrząsnął głową. — Jakub Ecclestone odczuł bardzo postępek Patrycji, ale zbyt kochał swoje dzieci, aby któreś z nich wydziedziczyć, nie będąc do tego zmuszonym. A fakt, że Patrycja wolała kogoś innego niż mnie, trudno jej było poczytać za zbrodnię… — uśmiechnął się gorzko. — Sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Elizabeth i Jakub byli bardzo dobrym małżeństwem, kochającym się naprawdę i posiadającym do siebie zupełne zaufanie. Podczas gdy on przebywał przez większą część życia na Malajach, wyciskając z tych nieszczęsnych drzew kauczukowych swoją fortunę, ona zajmowała się tutaj domem, wychowywała dzieci i w pewnym sensie zarządzała całym majątkiem, robiąc inwestycje i angażując nawet ludzi, którzy byli potrzebni mężowi w koloniach. Słowem, była jego prawą ręką na terenie Anglii. W ten sposób osiągnęli o wiele więcej, niż gdyby była tylko kurą domowa, zapatrzoną w kuchnię i pokój dziecinny, albo damą trwoniącą fortuną męża na stroje i klejnoty. Jakub ufał jej tak bardzo, że umierając przekazał jej cały swój majątek, polecając jedynie w kilkunastu słowach jej rozsądkowi i dobrej woli opiekę nad dziećmi, pokrywanie ich potrzeb i przekazywanie im sum, jakie uzna za stosowne, gdy któreś z nich będzie chciało poświęcić się interesom lub pracować w przemyśle. Tak więc Elizabeth Ecclestone została wszechwładną panią majątku, a jej dorosłe dzieci potraktowano jak niemowlęta, które osiągną dojrzałość dopiero w dniu śmierci matki…
— Czy nie doprowadziło to do zakłóceń życia rodzinnego?