Выбрать главу

Spędził godzinę nad stołem, nieruchomo, z głową opartą na łokciach. Przez mózg przelatywały setki kombinacji, od najbardziej niemożliwych do mających chociaż cień prawdopodobieństwa. Ale wszystkie wykluczały się nawzajem.

Gdyby wiedział, że to, co przeżywa w tej chwili, jest dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co będzie czuł za niewiele godzin, unieruchomiony przed barierą prawdopodobieństwa i skonfrontowany z najbardziej niesłychanym wydarzeniem swego życia, być może myślałby spokojniej.

Ale Joe Alex nie znał przyszłości, tak jak nie znał jej Diabeł. Gdyby znali ją obaj, śmierć nie zawitałaby prawdopodobnie tak szybko do Norford Manor, a panna Karolina Beacon szybciej spotkałaby się z człowiekiem, którego kochała jak nigdy nikogo, chociaż nie dawała mu te no poznać.

Stary Austin wszedł ze śniadaniem i wiadomością od sir Alexandra, że są obaj zaproszeni na lunch do Norford Manor, gdzie pan Irving Ecclestone oczekuje pana Jamesa Cottona i z przyjemnością podzieli się z nim wszystkimi materiałami, jakie ma do dyspozycji.

To pomogło. Świadomość, że za parę godzin będzie tam i zobaczy tych ludzi i miejsce, uspokoiła Alexa. Z apetytem zjadł śniadanie i chociaż na dnie mózgu mały płomyczek zdenerwowania palił się nie przygasając ani na chwilę, usiadł do swojej maszyny do pisania i spokojnie zajął się książką. Pisał do południa.

O dwunastej Gilburne zawołał go z ogrodu. Joe rzucił okiem na pokój. Wsunął do kieszeni kartkę papieru, na której o świcie wynotował wszystkie swoje dotychczasowe wiadomości, i wyszedł.

Szli rozmawiając o pogodzie i prawdopodobnym nadejściu burzy. Dopiero kiedy znaleźli się w lesie, Joe powiedział:

— Więc pani Patrycja Lynch i jej brat Irving Ecclestone stanowili właśnie owo dziesiąte pokolenie, na którym miał się zemścić Lucyper?

— Widzę, że przeczytał pan tę historię. Tak, sprawdzałem to w ich kronikach rodzinnych.

— Gilburne wzruszył ramionami. — Ale czy to może mieć jakieś znaczenie? Jeżeli zaczniemy operować takimi argumentami, zejdziemy do poziomu ludzi, którzy powiesili wtedy te nieszczęsne kobiety.

— Nie myślałem o nas i o naszych argumentach, ale o kimś, komu mogłyby trafić do przekonania. O kimś, kto na przykład czułby się predestynowany do wypełnienia ostatniej woli Cynthii Rowland albo nawet samego Lucypera.

— I o tym myślałem… — sir Alexander ze zniechęceniem machnął ręką. — Ale to zupełnie niemożliwe. Nie znam tu nikogo mogącego połączyć w sobie tyle fanatyzmu i ciemnoty. Jeżeli myśli pan o córce Austina i Katarzyny, to chociaż nazywa się ona dokładnie tak jak tamta przed wiekami zamordowana dziewczyna, to mógłbym sobie dać rękę uciąć, że jest absolutnie do tego niezdolna. Po prostu zapomniałem wczoraj, że pan nie zna tych ludzi, i może przedstawiłem jej zainteresowanie Diabłem i wężami Irvinga w zbyt jaskrawym świetle. Niech pan nic zapomina, że od wielu lat patrzę na przestępców, a przecież byłem tam od rana po śmierci Patrycji i w czasie przesłuchań policyjnych. Nawet gdybym był jeszcze bardziej wstrząśnięty, niż byłem, nie umiałbym przestać przyglądać się ludziom. Obserwowałem także i Cynthię. Nie było w jej zachowaniu cienia gry. Była zapłakana, zdumiona i ciekawa, jak zwykle osoby ze służby w takich wypadkach. Czy tylko ją miał pan na myśli?

— Niekoniecznie… — Alex zamilkł. Szli dalej w milczeniu. Wreszcie las skończył się i zobaczyli z daleka Norford Manor, oświetlone ostrymi promieniami słońca. Upał rósł i gęstniał, ale na niebie nadal nie było ani jednej chmurki. Na tarasie Joe dostrzegł malutką, białą sylwetkę, ale odległość oraz fakt, że znajdowali się poniżej domu i spoglądali ukośnie ku górze, uniemożliwiały dokładniejszą obserwację.

— To Agnes Stone… — powiedział Gilburne, jak gdyby zgadując myśli gościa. — Na pewno krząta się teraz wkoło starej pani, którą wytoczyła z pokoju na słońce. Wchodzili z wolna po lekkiej pochyłości ziemnego tarasu parku. Kiedy zbliżyli się do domu na odległość mniej więcej dwustu kroków, Joe usłyszał wesołe nawoływania, dochodzące spoza drzew po prawej stronie. Spojrzał i dostrzegł pomiędzy krzewami pasmo zielonego trawnika, a nad nim niewysoką, nowocześnie oprofilowaną wieżę do skoków. Na jej krańcu stała w tej chwili dziewczyna w błękitnym kostiumie kąpielowym i czepku tego samego koloru. W chwili kiedy spojrzał, oderwała się od wieży, zatoczyła miękki, śliczny łuk, a ponieważ powierzchnia basenu znajdowała się powyżej miejsca, z którego patrzył, wyglądało to tak, jak gdyby zniknęła cicho w niewidzialnej szczelinie trawnika. Blisko poza wieżą, tak blisko, że Joe zdziwił się, wyciągała ku niebu swój stromy szczyt Diabla Skała.

— To Joan — Gilburne zatrzymał się, wbił łaskę w piasek, którym wysypana była aleja, i otarł pot z czoła. — Zaczynam się już starzeć. Kiedyś, pomimo tego defektu nogi, przebywałem tę przestrzeń bez najmniejszego wysiłku.

Joe przemilczał taktownie to stwierdzenie, a potem zapytał:

— Wydawałoby się, że tak wysoko położone miejsce jak Norford Manor musi mieć kłopoty z wodą Oczywiście, że przy fortunie Ecclestone’ów znaleziono na to łatwo lekarstwo. Ale nie przypuszczałem, że jest tu basen pływacki, prawie pod szczytem wzgórki. Skąd bierze się ta woda?

Ruszyli znowu. Na wieży ukazała się sylwetka mężczyzny, który przebiegł kilka kroków i skoczył, zwinięty nagle w salto, a potem wyprostowany z szeroko rozłożonymi rękami.

— To Kempt, a ten basen to właśnie jego dzieło i pomysł. Ten chłopiec bardzo kocha Norford Manor Kiedy był jeszcze na studiach, obmyślił sposób ujęcia rurami wody płynącej w górze potoku, który biegnie po dnie wąwozu oddzielającego nas od Diablej Skały. Woda, zamiast opadać razem z dnem potoku, płynie do pewnego miejsca pod naturalnym ciśnieniem, a potem niewielkie, sprytne urządzenie, zaopatrzono w pompę elektryczną, tłoczy ją dalej do basenu, skąd wraca podziemną rurą do potoku o kilkaset kroków dalej. Thomas sam zaprojektował wieżę i basen, który jest zresztą prześliczny, wyłożony błękitnymi płytkami na dnie i po bokach. Sam pracował przy nim w ciągu wakacji razem z robotnikami. Zbliżali się już do domu. Dopiero w tej chwili Joe zauważył, że taras domu przytyka z jednej strony do przepaści, od której odgrodzony jest porośniętą bluszczem wysoką siatką. Dalej brzeg parku nad wąwozem ograniczony był gęstym kolczastym żywopłotem. Tuż naprzeciw, po drugiej stronie wąwozu, górowała Diabla Skała.

— A gdzie jest Grota?

— Nieco niżej i dlatego nie widać jej stąd. Pokażę ją panu później z okien pierwszego piętra.

Na tarasie Joe widział teraz wyraźnie wysoką, młodą kobietę w białym kitlu i białej pielęgniarskiej czapeczce. Obok niej stał krępy mężczyzna, mogący liczyć około trzydziestu pięciu lat.

— To jest doktor Duke… — powiedział Gilburne półgłosem, bo byli już blisko — a tam, na fotelu, siedzi pani Elizabeth Ecclestone. Proszę nie podchodzić do niej i ukłonić się z daleka. Nie wiadomo, czy ona słyszy i zdaje sobie sprawę z tego, na co patrzy, ale na wszelki wypadek wszyscy mówią jej: Dzień dobry!

Pielęgniarka trzymała w ręce mały talerzyk i najwyraźniej karmiła z niego łyżeczką siedzącą, bo kiedy wyprostowała się, otarła jej usta białą chusteczką. Doktor także się wyprostował i zobaczywszy idących zrobił krok w ich kierunku. I wtedy Joe po raz pierwszy zobaczył panią Elizabeth Ecclestone, właścicielkę Norford Manor i posiadaczkę zawrotnej sumy półtora miliona funtów.