Выбрать главу

Była to stara kobieta, najwyraźniej wielkiego wzrostu. Twarz miała spokojną, pokrytą siecią drobnych zmarszczek i zupełnie nieruchomą jak twarz obrazu. Szeroko otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie z wyrazem zamyślenia. Oczy te były tak żywe i tak pełne wyrazu, że Joe na chwilę zwątpił w to, co mówił o ich właścicielce sir Alexander.

Na widok Gilburne’a doktor Duke uśmiechnął się szeroko.

— Dzień dobry! Mam nadzieję, że sprawy w Londynie układają się jak najlepiej?

— Dziękuję, doktorze…

Pielęgniarka także uniosła głowę, a potem pochyliła ją szybko w formalnym ukłonie i odwróciła się ku chorej. Przesunęła nieco fotel, ustawiła starą panią profilem ku słońcu, przesuwając równocześnie mały, kolorowy parasol na stojaku tak, aby rzucał cień na czoło i oczy.

— Jak zdrowie pacjentki?

— Bez żadnych zmian, sir Alexandrze. Serce w porządku, na szczęście. Nie spodziewam się jakiegoś nagłego pogorszenia.

Gilburne wszedł po trzech kamiennych stopniach na taras i, jakby zapominając o obecności Alexa, zbliżył się do starej kobiety i dotknął jej bezwładnej dłoni.

— Dzień dobry, lady Elizabeth — powiedział miękko, patrząc jej w oczy, które nie drgnęły nawet i spoglądały nadal w jakiś nieokreślony punkt nad drzewami lasu rosnącego u stóp parku. — Cieszę się, że widzę panią tu, jak zawsze… — Pochylił się jeszcze bardziej. — Proszę wierzyć i modlić się w duchu, a może jeszcze wszystko będzie dobrze… Wyprostował się i nieznacznie skinął na Alexa, który wszedł po stopniach i, minąwszy z lekkim ukłonem siedzącą nieruchomo staruszkę, ruszył za nim ku otwartym szeroko drzwiom domu. Doktor także poszedł za nimi. Gilburne przedstawił obu mężczyzn. — Pana pacjentka ma niesłychanie inteligentne spojrzenie… — powiedział Joe, kiedy znaleźli się w hallu. — Wydawałoby się, że przy tak strasznym nieszczęściu jak całkowity paraliż mózg także przestaje działać — w tym sensie, w jakim działa u istoty rozumnej… Ona spogląda, jakby była zupełnie zdrowa.

— Obawiam się, że niełatwo odpowiedzieć na to pytanie… — lekarz potrząsnął głową. — Godzinami wpatruję się w nią i staram się zrozumieć, co się z nią dzieje naprawdę. Paraliż uniemożliwia badanie, już choćby dlatego, że likwiduje odruchy badanego. Mógłbym ją zawieźć do Londynu i poddać najnowocześniejszym badaniom przy pomocy fal elektromagnetycznych, ale nic by jej to nie pomogło, a służyłoby jedynie zaspokojeniu mojej ciekawości zawodowej. Taka podróż, w tym stanie, mogłaby być fatalna dla jej… — Zawahał się. Joe wiedział, że chciał powiedzieć „zdrowia”, ale zrezygnował z tego słowa. — Samopoczucia… — dokończył doktor Duke. — Na wszelki wypadek Agnes czyta jej co dnia i opowiada o rozmaitych błahostkach, które się wydarzyły. Ale nie wiemy, co do niej dociera. Nawet źrenice jej oczu nie ulegają zmianie, z wyjątkiem chwil, kiedy poddaje się je działaniu światła. Nie wiem nawet, czy mózg jej przyjmuje znaczenie obrazów, które padają na oko.

— A jaki jest powód tej choroby? — zapytał Joe uprzejmie.

— Paralysis e tumore columnae vertebrarum, jeżeli orientuje się pan, co ta nazwa oznacza.

— I nie czekając odpowiedzi dokończył: — Guz na kręgosłupie, niesłychanie powoli rosnący. Gdyby przed laty, kiedy spowodował tylko unieruchomienie nóg, pozwoliła się prześwietlić i zoperować, była jeszcze mała szansa wyleczenia jej. Ale nie pozwoliła. Zmusiła mnie, abym ją leczył na reumatyzm. Zresztą w pierwszym okresie wydawało mi się to słuszne. Byłem bardzo młodym lekarzem, a kilka wielkich sław, które badały ją przede mną, orzekło, że to reumatyzm. Symptomy tych dwu zupełnie różnych chorób są w początkowym stadium identyczne. Potem było za późno. Kiedy guz rozrósł się, nastąpiło nagłe uderzenie, jak zwykle w tych wypadkach. Nigdy już się z tego nie wydobędzie, ale na swoje szczęście czy nieszczęście może przeżyć jeszcze nawet kilka lat przy odpowiedniej opiece i działaniach zapobiegawczych przeciw schorzeniom, które powstają wtórnie. — Skłonił się lekko. — Przepraszam, ale muszę już odejść. Zastanawiam się nad pewnym preparatem, który powinienem jej zastrzyknąć, chociaż, szczerze mówiąc, nie wierzę w jakiekolwiek radykalne działanie i poprawę.

Skinął raz jeszcze głową, błysnął pięknymi, zdrowymi zębami i odszedł w głąb domu.

— Sympatyczny i optymistyczny — mruknął Alex. — Co teraz?

Jakby uprzedzając odpowiedź na to pytanie, pan1 Irving Ecclestone ukazał się u wylotu szerokich schodów, prowadzących z sieni na piętro domu.

XII. ŁAGODNE, SPOKOJNE WĘŻE

Irving Ecclestone był bardzo wysokim mężczyzną o nieco zbyt długich nogach i rękach, dzięki czemu tułów jego wydawał się trochę za krótki, a głowa za mała. Joe nie dostrzegł wyrazu jego oczu ukrytych za potężnymi, wypukłymi szkłami krótkowidza. Zauważył tylko, że są jasnoniebieskie i jak gdyby wyblakłe, podobne w kolorze do jasnych, szpakowatych włosów, bardzo już przerzedzonych na skroniach. Wyciągnął rękę do Gilburne’a, a potem szybko zwrócił się ku drugiemu gościowi.

— Pan Cotton, prawda? Nazwisko pana nie było mi dotąd znane, ale skoro interesuje się pan poważnie dziedziną, którą i ja się trochę zajmuję… — Urwał i roześmiał się cicho, a Joe i Gilburne także uśmiechnęli się, akceptując ten żart. Ecclestone dokończył: — …gotów jestem panu służyć moim skromnym doświadczeniem, o ile przyda się panu ono na coś.

Joe lekko skłonił głowę.

— Jestem adwokatem, ale moją pasją od najmłodszych lat była historia przesądów i zabobonów w naszym kraju. Znam wszystkie pana książki i wiem, jak wielkim autorytetem… jedynym autorytetem jest pan w tej dziedzinie.

— Och, nie przesadzajmy, młody człowieku, nie przesadzajmy. Są inni, jest wielu innych, którzy mają wielkie osiągnięcia.

Lecz mimo woli Irving Ecclestone rozpromienił się. A Joe po raz tysięczny w życiu sprawdził działanie prostego, jak najbanalniejszego pochlebstwa jako najpewniejszej i najszybszej drogi do ludzi.

Irving Ecclestone ujął go pod ramię.

— Przede wszystkim musi mi pan powiedzieć, czego pan szuka. Ale może najpierw rzućmy okiem na moje skromne zbiory. Jestem przekonany, że zainteresują pana. Gilburne poruszył się.

— W takim razie ja, który nie jestem czcicielem Diabla, przejdę się trochę po parku i popatrzę na tych młodych ludzi skaczących do wody.

— Och, oczywiście, mój drogi, oczywiście! — powiedział Ecclestone, prawie nie słysząc tego, co sam mówi, a na pewno nie interesując się tym, gdzie sławny adwokat chce odejść. I ująwszy mr Cottona pod ramię zaczął wstępować z nim po schodach.

Mocno rzeźbiona, lekko falista poręcz późnego baroku wyniosła ich łagodnym skrętem na piętro, gdzie wokół szerokiego prostokątnego hallu biegł szereg ciężkich drzwi, obramowanych kamiennymi portalami. Pośrodku stał okrągły stół, a na nim mała kryształowa kula, pełna białych róż.

Ecclestone zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów i trzymając nadal pod ramię swego gościa, drugą ręką zatoczył łuk.

— Tu właśnie jest moje malutkie królestwo. Zebrałem tu w kilku pokojach najciekawszą może kolekcję demonologiczną, jaką dotąd stworzono…

Zatrzymał się przed pierwszymi drzwiami i nacisnął ciężką klamkę z pozłociście lśniącego metalu. Joe pomyślał, że ten wspaniały połysk wystawia dobre świadectwo służbie w Norford Manor, ale równocześnie zwrócił uwagę na grube obicie drzwi i podwójny zamek.

Drzwi ustąpiły cicho. Irving usunął się, przepuszczając gościa przed sobą. Alex minął próg i znalazł się w wielkim prostokątnym pokoju, z którego wszystkich ścian, od podłogi aż po sufit, wyzierały grzbiety szeregów książek. Pomimo słonecznego południa na dworze był tu półmrok, rozjaśniony tylko silną lampą stojącą, która znajdowała się w rogu wielkiego, starego, pokrytego papierami biurka. Dopiero po sekundzie gość zorientował się, że pokój ma także dwa okna, położone na dwóch sąsiadujących ze sobą ścianach. Były one zasłonięte ciężkimi i gęstymi storami, nie przepuszczającymi ani jednej iskierki dziennego światła. Niemal podświadomie zarejestrował położenie okien i fakt, że pokój musi znajdować się w jednym z narożników domu. Drzwi, którymi weszli, były dla tego nieco ponurego pomieszczenia jedynym połączeniem ze światem zewnętrznym.