Выбрать главу

— Obawiam się, że zrobię…

Nicholas chciał dodać coś jeszcze, ale Joan uniosła się z miejsca i wdzięcznie skinęła wszystkim głową, dając znak, że posiłek jest zakończony. Nadchodząca kłótnia rozpłynęła się. Lecz zanim ktokolwiek zdążył opuścić jadalnię, pan James Cotton powiedział głośno, zbliżając się do młodej gospodyni:

— Chciałbym panią przeprosić w tej chwili za małe oszustwo, które popełniłem przybywając do domu państwa…

— Oszustwo? — Joan uśmiechnęła się i spojrzała na niego. W białej, prostej sukience, pantoflach na wysokich, wąskich obcasach i z włosami zaczesanymi w górę nad czołem nie wyglądała już w tej chwili jak młody chłopiec, ale jak młoda dama, dziedziczka wielkiej fortuny i córka starego rodu, która z pełną swobodą potrafi, dostosować się do każdej sytuacji.

— Tak… — Alex zatrzymał się przed nią, dostrzegając kątem oka, że inni także zatrzymali się. Pokojówka Cynthia Rowland, która przed chwilą zbliżyła się do stołu, trzymając w ręce pustą tacę, na którą chciała zebrać naczynia, cofnęła się pod ścianę. — Otóż nazwisko moje nie brzmi Cotton. Brzmi ono inaczej, a ponieważ jest dosyć popularne, więc przed przyjazdem tutaj poprosiłem sir Alexandra Gilburne’a, aby pozwolił mi wystąpić pod czymś w rodzaju pseudonimu. Prawda, sir Alexandrze?

Odwrócił głowę i spojrzał na Gilburne’a, na którego twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie.

— Tak, to prawda… — Prawnik skinął głową.

— Moje prawdziwe nazwisko brzmi Alex… — dodał Joe szybko — i muszę panią prosić o wybaczenie, mrs Robinson, że tak późno je ujawniam.

— Alex! — Joan klasnęła w dłonie i znowu stała się na ułamek sekundy dziewczyną w dresie. — Nie chce pan chyba powiedzieć, że nazywa się pan Joe Alex?… Ależ tak! — Spojrzała na męża. — Powiedziałam ci przecież wczoraj wieczorem, że znam tego pana, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go widziałam. Teraz wiem. Pana fotografia jest odbita na grzbietach wszystkich pana książek! Och, to znakomicie! Zawsze marzyłam o tym, żeby pana poznać. Jestem pana najwierniejszą czytelniczką!

— Mogę za to jedno zaręczyć słowem honoru… — powiedział Nicholas z westchnieniem.

— A czy ja mogę zapytać wreszcie, o co tu chodzi? — Irving Ecclestone podszedł do córki. — Czy ten pan nie jest tym, za kogo się podawał? Dlaczego w takim razie trudził się pan opowiadaniem mi o książce, której pan nie ma zamiaru napisać, i wypytywaniem mnie o sprawy, które pana nie obchodzą?

— Przeciwnie — Joe potrząsnął głową. — Demonologia to naprawdę moje hobby, ale…

— Ale ten pan jest najznakomitszym umysłem kryminologicznym w Anglii — dokończyła Joan — a poza tym pisze książki. Czy pan naprawdę przyjechał w te strony, żeby napisać powieść o Diable?

— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Nie wiem, czy chcę napisać taką powieść. Wolałbym napisać naukową książkę, o której rozmawiałem dziś z ojcom pani. Bo, jak państwo wiecie, zwykłym tematem moich skromnych utworów są zbrodnie. Więc jeśli przybyłem tutaj, to nie po to, aby być świadkiem zbrodni i potem ją opisać, lecz by jej zapobiec… — Uśmiechnął się swobodnie i zwrócił ku Irvingowi Ecclestone’owi. — Moje oszustwo wobec pana nie było wielkie. Naprawdę interesuje mnie Diabeł i naprawdę chciałbym o nim wiedzieć o wiele więcej, niż wiem. A mam nadzieję, że dom ten i jego gospodarz będą dla mnie najlepszym źródłem wiadomości, jakie można sobie wyobrazić. O ile oczywiście nie cofnie pan swojego zaproszenia wobec gościa, który z taką łatwością zmienia nazwisko…

Ale Irving Ecclestone nie uśmiechnął się, słysząc ten żart.

— Sądzę — powiedział cicho — że wyświadczy pan nam wielką uprzejmość, przyjmując moje zaproszenie i gościnę pod tym dachem. Wszystko pozostaje tak, jak ustaliliśmy, i myślę, że Alesandcr nie będzie miał mi za złe, jeżeli jutro wieczorem pan Cotton… to znaczy pan Alex ułoży się do snu w Norford Manor… Myślę, że wszyscy będziemy bardzo zadowoleni, prawda?

Nastąpiła chwila ciszy, a potem Joan Robinson powiedziała szybko:

— Och, oczywiście. Będę pana zanudzała pytaniami na wszystkie możliwe tematy. Nie rozumiem tylko, co pan miał na myśli, mówiąc… — Urwała. Potem podjęła spokojnie: — Chodźmy do parku. Myślę, ż s panom należy się cygaro, a mnie moja godzina odpoczynku po lunchu. Jestem niewolnikiem, co prawda nie Diabła, ale stopera, a chwilami zaczyna mi się wydawać, że to wcale nie łagodniejszy pan.

Skinęła głową i ruszyła ku drzwiom, pociągając za sobą innych. Joe szedł na końcu małej grupki. Mijając próg, przystanął na chwilę i obejrzał się.

Ze ściany spoglądał za nim portret w ciężkich gładkich ramach z czarnego dębu. Ani czas, ani strój epoki nie uczyniły sir Johna Ecclestone sympatyczniejszym, niż był za życia. Była to twarz pełna, nieociężała, a małe, szeroko osadzone oczy patrzyły ze spokojną pogardą. Z taką samą pogardą oczy te musiały spoglądać przed miesiącem i zeszłej niedzieli na twarz człowieka, który nie pozostawiając odcisków palców przekręcił ten obraz. A jeśli człowiek ten uznał przekręcenie portretu za zapowiedź swego działania, to musiał on być osobą, która z zimną krwią zamordowała Patrycję Lynch, a teraz przygotowywała się do nowej zbrodni. Ale to przecież było już chyba niemożliwe w tej chwili. Kimkolwiek był zbrodniarz, został przed paroma minutami ostrzeżony, że Joe Alex przybył do Norford Manor.

A choć Joe nie był zarozumiały, zdawał sobie sprawę, że ktokolwiek z żyjących w Anglii ludzi wkroczył lub ma zamiar wkroczyć na ścieżkę zbrodni, musi o nim wiedzieć tyle, że straci natychmiast ochotę do działania.

Myśl ta była pocieszająca. Ale mimo niej uczucie bezradności nie mijało. Westchnął.

Zrobił wszystko, co mógł. Ogłosił zbrodniarzowi swoje przybycie. W tej chwili nic więcej nie pozostawało do zrobienia. Najbliższe godziny powinny były przynieść wiele informacji.

Joc zaklął w duchu i wyszedł do hallu.

XIV. DAJ MI GO, CZARNY DUCHU!…

Szli wzdłuż żywopłotu okalającego gęstą barierą brzeg wąwozu, za którym rozpoczynała się stroma skalista ściana, opadająca w dół ku cichemu szmerowi potoku. Na prawo, pośrodku trawnika, wznosiła się smukła wieża basenu, a dalej ogród schodził tarasami i rozpływał się w gęstym lesie opadającym ku dolinie, gdzie stał ukryty Valłey House. Gilburne i Nicholas Robinson szli kilkanaście kroków przed nimi. Joe umyślnie tak manewrował, aby pozostać sam na sam z Joan. Zauważył zresztą, że dziewczyna zrozumiała to i dopomogła mu.

— Niech mi pan powie szczerze… — urwała.

— Tak?

— Dlaczego pan tu przyjechał?

— Żeby odkryć mordercę pani ciotki Patrycji Lynch i ewentualnie zapobiec, jeżeli potrafię, jakiemuś nowemu nieszczęściu.

— Tak przypuszczałam… — powiedziała spokojnie ku jego lekkiemu zdumieniu. — Więc pan sądzi, że on ją zamordował? Myślałam o tym przez dłuższy czas, ale absolutnie nie mogę w to uwierzyć. On nie byłby zdolny do tego.

— Kto?

Teraz ona spojrzała ze zdumieniem.

— Więc pan nie wie, o kim mówię?

— Wiem. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego pani tak przypuszcza?

— Właśnie powiedziałam, że nie przypuszczam, aby to był on. Póki pan nie przyjechał, gotowa byłam myśleć, że policja miała słuszność. To przecież mogło być samobójstwo… Alex potrząsnął głową.

— Jak to? Więc pan jest pewien, że to nie mogło być samobójstwo? Dlaczego?