Выбрать главу

— Och, nazwijmy to na razie moim przeświadczeniem. Proszę mi powiedzieć, co pani myślała bezpośrednio po tej tragedii.

— Nie wiedziałam, co myśleć… Widzi pan, ja jej prawie nie znałam. W ciągu całego mojego życia ona mieszkała w Afryce. A potem przyjechała i prawie zaraz umarła. Była smutna, bardzo nerwowa… Jej samobójstwo nie było niczym niemożliwym. Wie pan przecież, że straciła męża?

Alex skinął głową.

— Ale z drugiej strony… — podjęła Joan — może za wiele czytam powieści kryminalnych? Szczerze mówiąc, nie czytuję nic innego, no, może jeszcze podręczniki teoretyczne lekkiej atletyki… Więc zaczęłam się zastanawiać… Była przecież ta dziwna sprawa ze śladami w Grocie… To było naprawdę niesamowite. A ten obraz. W niedzielę znowu go ktoś przekręcił. Nie boję się oczywiście, ale…

Wzdrygnęła się i Joe zrozumiał, że Joan Robinson jednak się boi.

— Czy przypuszcza pani, że coś jeszcze może się stać?

— Nie wiem. W każdym razie ucieszyłam się, kiedy pan powiedział, kim pan jest. Słyszałam tyle o panu.

— Jedno pytanie, a potem jedna prośba… — Joe uśmiechnął się. — Ale najpierw pytanie.

— Słucham.

— Czy tego wieczora, kiedy umarła pani Lynch, przyszła ona do pani, prosząc o cokolwiek?

— Nie… — dziewczyna po sekundzie namysłu potrząsnęła głowa. — Wróciła już po kolacji. U nas kolację jada się nieco wcześniej niż w Londynie. Jest to właściwie późny obiad. Patrycja poszła prosto do siebie i zamknęła się w pokoju. Policja zadała nam to samo pytanie co pan przed chwilą. Okazało się, że nikt u niej nie był, poza Cynthią, która weszła do niej, bo przez kuchenne okno zauważyła jej powrót. Zapytała Patrycję, czy będzie jadła u siebie? Ciocia odpowiedziała, że niczego nie chce, więc Cynthią. przygotowała jej łóżko do snu i odeszła.

— Tak, dziękuję. A teraz prośba: niech pani przerwie treningi do… powiedzmy do jutra wieczór, póki nie zamieszkam w Norford Manor…

— To niemożliwe! — powiedziała Joan krótko.

— …i niech pani — ciągnął Alex, jak gdyby nic słyszał tego — przebywa jak najwięcej w towarzystwie swojego męża. Zgoda?

— Ale co pan?… Co pan chce przez to…

— Proszę powiedzieć: „zgoda” — powiedział Joe poważnie.

W głosie jego musiała zabrzmieć jakaś nutka, której może nawet sam nie zauważył, bo dziewczyna z wolna zwróciła ku niemu twarz i chociaż mógłby przysiąc, że słowo „nie” miała już niemal na wargach, zamknęła usta, a potem powiedziała cicho: „zgoda”. Oczy ich spotkały się na chwilę. Joan odwróciła wzrok.

Dochodzili właśnie do nadbrzeża basenu, gdzie zatrzymali się Gilburne i Nicholas Robinson.

— Bardzo piękne urządzenie… — powiedział Joe swobodnie, jak gdyby kończąc rozpoczęte zdanie. Z o szczerym uznaniem przyglądał się kilkudziesięciojardowemu prostokątowi czystej, zielonkawej wody, pod której przejrzystym lustrem widać było lekko drgające w niewidzialnym prądzie seledynowe płyty dna… — Jedna z licznych korzyści, jakie dają wielkie pieniądze. To niemal wygląda jak luksusowa łazienka pod dachem.

— Prawda! — Joan przyjęła jego zdawkowy ton. — To pomysł Tomka Kempta. Jesteśmy mu wszyscy wdzięczni do grobowej deski za to, że wymyślił sposób zbierania wody tu na górze i odświeżania jej.

— Tak, to ciekawe osiągnięcie techniczne. A którędy ona odpływa?

— Rurami pod łąką… — powiedział Nicholas — a potem spada na dno wąwozu i znowu łączy się ze strumieniem.

Zamienili jeszcze kilka zdań i Gilburne skinął ręką obojgu młodym.

— Nie zapomnij o naszym jutrzejszym brydżu, wujku Alexandrze — Joan wzięła go pod ramię. — Jutro jest świętego Eustachego i cała nasza służba idzie na zabawę parafialną do Blue Medows… Zjemy coś oboje w południe… — wskazała palcem męża — a potem zbiegniemy do Valley House, powiedzmy o dwunastej. Zagramy dwie, trzy godziny i przetrzymamy jakoś najgorszy, upał.

— A co z treningiem? — zapytał zdumiony Nicholas.

— Och, zrobię sobie jeden albo dwa dni przerwy. Boję się przetrenowania… — Spojrzała na Alexa. — Muszę wydać dyspozycje służbie. Czy woli pan pokój słoneczny, czy od północy? Mamy dwa do wyboru… — Roześmiała się.

— Jestem człowiekiem raczej pogodnego usposobienia… — Joe skłonił głowę.

— Więc od południa. Do widzenia na razie. Odeszła uwieszona u ramienia swego wysokiego małżonka.

— Przyprowadźcie z sobą Thomasa! — zawołał za nimi — Zagramy w piątkę!

— Dobrze! Jeżeli będzie chciał przyjść. Zdaje się, że ma bardzo wiele roboty ostatnio… Joe i sir Alexander ruszyli powoli po pochyłości. Milczeli obaj. Dopiero kiedy znaleźli się w lesie, Gilburne zapytał:

— Dlaczego, na miłość boską, powiedział im pan swoje prawdziwe nazwisko, jeżeli w Londynie postanowił pan coś wręcz przeciwnego?

— Strach… —mruknął Alex. — Jestem przerażony. Mam niejasne wrażenie, że nigdy jeszcze nie miałem styczności z tak przebiegłym i zdeterminowanym umysłem. Ale na szczęście zaczynam widzieć już pierwsze promyki światła. Mgła jest bardzo gęsta, bardzo.

Ale to już nie jest zupełna ciemność. Boję się tylko, że Diabeł o tym nie wie. Jest przekonany, że ukrywa się w zupełnej ciemności. I dlatego może uderzyć. Gilburne zatrzymał się.

— W kogo uderzyć? — zapytał cicho.

— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Ale zaczynam domyślać się, na czym to wszystko polega. Bardzo bym chciał, żeby to był już jutrzejszy wieczór. Mam wrażenie, że kiedy będę na miejscu, potrafię zaradzić najgorszemu… Ale może się mylę?…

Potrząsnął głową i w milczeniu ruszył przed siebie, a sir Alexander poszedł za nim, postukując cicho swoją ciężką laską zakończoną stalowym ostrzem.

*

W godzinę później Joe szedł przez gęsty las ku miejscu, gdzie miał go oczekiwać sierżant Hugh Clarrence. Młody podoficer policji był już na miejscu. Alex dostrzegł najpierw pomiędzy krzewami błysk szprych leżącego roweru. Później jego właściciel ukazał się, trzymając w zębach długie źdźbło trawy. Natychmiast wyjął je i wyprostował się.

— Dzień dobry panu… — Podał Alexowi płaski prostokątny pakiecik, dobrze opakowany w nieprzeźroczysty sklepowy pergamin i przewiązany cienkim, mocnym sznurkiem. — Tu jest wszystko, co zebrałem na naszym terenie, a poza tym koperta z Londynu. Scotland Yard kazał to panu doręczyć jak najszybciej, — Dziękuję… — Joe wsunął pakiecik do bocznej kieszeni marynarki. — Jutro macie zabawę ludową w Blue Medows, tak?

— Tak, proszę pana. Jak co roku od, zdaje się, siedmiuset lat. Wieczorem jest zwykle trochę pracy dla nas, bo niektórzy chłopcy lubią wlewać w siebie za wiele piwa. Zresztą pogoda jest nie najlepsza do picia… — Przesunął palcami pod kołnierzem kurtki. — Parno. Ale to są spokojne strony i nigdy nie było tu większych awantur.

— Zapewne… — Joe potarł ręką czoło. — To nawet dobrze, bo bardzo wam będę zobowiązany, sierżancie, jeżeli jutro sprzeniewierzycie się swoim obowiązkom służbowym.

— Słucham pana? — Clarrence lekko uniósł brwi, — Myślę o tej zabawie. Chciałbym, żeby ktoś z policji stale patrolował teren wokół Norford Manor. Wiem, że to nie jest łatwe, bo zdaje się, że jest was tylko pięciu w Blue Medows. Ale wydaje mi się to konieczne. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mieszkańcy domu dowiedzieli się, że teren jest pilnowany… Rozumiecie mnie?

— Myślę, że tak, proszę pana. Chce pan powiedzieć, że powinniśmy to robić tak, żeby oni nas zauważyli, a równocześnie żeby zdawało się im, że my nie chcemy być zauważeni. Czy tak, proszę pana?