— Dokładnie o to mi chodzi.
— Czy chce pan, żeby zwracać specjalną uwagę na kogoś… jakąś osobę? Alex rozłożył ręce.
— Na wszystkich, sierżancie. Poza tym nie umiem wam powiedzieć nic mądrego. Wiem tylko, że ktoś może pragnąć dokonać morderstwa dziś w nocy, a może nawet wieczorem. Może także dokonać tego morderstwa jutro rano lub jutro po południu. Może dokonać go wewnątrz domu albo w jego sąsiedztwie. A może nie dokonać go wcale. Nie wiem. I nie wiem, czy można temu morderstwu zapobiec inaczej, jak tylko przestraszywszy mordercę. Poza tym, chociaż jako metoda zapobiegania zbrodni może się wam to wydać dziecinne, zastanawiam się nad tysiącem ewentualności, kiedy uzbrojony przedstawiciel prawa i dobrze wytresowany pies policyjny mogą nagle być bardzo potrzebni w tak zalesionym i skalistym terenie. Problem w tym, że nie jestem pewien, kim jest morderca, w kogo chce uderzyć i jakie wybierze okoliczności dla dokonania mordu. Ta młoda dama biegająca samotnie po lesie także trochę mnie niepokoi…
— Pani Joan Robinson… — sierżant spojrzał na niego bystro — jako morderca czy ewentualna ofiara, proszę pana?
Przez chwilę Joe nie odpowiadał. Wreszcie mruknął:
— Myślę, że w każdym wypadku powinna być pod naszą opieką. Obiecała mi, że do jutra wieczór przerwie treningi. A jutro wieczór zamieszkam w Norford Manor. Czy macie pod ręką jakiegoś dobrego psa?
— Tak, proszę pana. Znakomitego Owczarek, nazywa się Knox. Mądry jak człowiek, ale na szczęście mniej gadatliwy. Jak długo trzeba będzie patrolować ten obszar? — Wskazał ręką uchodzący łagodnie ku górze las.
— Nie wiem… — Joe rozłożył ręce. — Może dzień, może tydzień, a może całe lata? Diabeł jest wieczny.
Wstał z mchu, na którym siedzieli od pewnej chwili obaj, ukryci przed oczyma ewentualnych przechodniów na drodze. — Żartuję oczywiście. Będę tu jeszcze trzy dni i jeżeli w ciągu tego czasu niczego nie wymyślę, skontaktuję się z wami znowu o tej samej porze, dobrze?
— Tak jest, proszę pana.
Sierżant Clarrence uścisnął z szacunkiem jego dłoń, wziął swój rower i poprowadził go po skrzypiących cicho szpilkach. Kiedy zniknął, Joe także wstał i ruszył w kierunku Valley House.
Kiedy zbliżył się do bramy muru otaczającego posiadłość, zmienił zamiar i idąc wzdłuż niego terenem, po którym od lat nie szedł chyba żaden człowiek, gdyż krzaki były tu gęste i nie widać było śladu jakiejkolwiek ścieżki, skierował się w stronę niewidzialnego wąwozu. Szedł zatopiony w myślach. Kilkakrotnie chciał usiąść, żeby obejrzeć zawartość paczki, ale postanowił odłożyć to na później. To, co miał wykonać teraz, było prostym rozpoznaniem terenu, a czuł, że długi spacer z odrobiną wspinaczki dobrze mu zrobi w tym stanie ducha. Wreszcie las urwał się nagle i Alex dostrzegł prawie pod stopami dno wąwozu, a blisko przed sobą przeciwległą ścianę skalną. Wąwóz był tu w górze pozornie o wiele niższy niż u wylotu, gdzie potok uciekał ku równinie pomiędzy obiema skałami. Joe zaczął iść wzdłuż skraju poszukując miejsca do zejścia. Po przejściu kilkuset jardów dotarł w końcu do wąskiej ścieżki, biegnącej zapewne z Valley House do wsi Norford. Ścieżka była stroma, ale stosunkowo łatwa i zeszedł nią na dno wąwozu nie zabrudziwszy nawet bardzo butów. Po kilku jak gdyby umyślnie ustawionych głazach przebył suchą nogą potok i zaczął wspinać się na przeciwległe zbocze. Ciągle trzymając się ścieżki wszedł do lasu porastającego grzbiet wzgórza i gdy ścieżka zakręciła w prawo, zszedł z niej i ruszył w lewo, w strony, gdzie musiała być, niewidoczna st.jd, Diabla Skała. Szedł ukryty w cieniu drzew, starając się nie zbliżać do skraju, skąd mógłby go dostrzec każdy, kto znajdowałby się w tej chwili pomiędzy Valley House i Norford Manor na brzegu wąwozu. Znowu natrafił na ślad ścieżki, rzadko najprawdopodobniej używanej, gdyż porastał ją równo ciemnozielony mech. W pewnej chwili dostrzegł z daleka drzewa parku i skałę, a na niej dom .Ecclestone’ów. Cofnął się głębiej w las. Ale nie szedł długo, bo po chwili drzewa skończyły się i przystanął przed stromą ścianą skalną, uciekającą ku górze i oświetloną u szczytu promieniami słońca, które zeszło już nisko.
Diabla Skała. Przez chwilę Joe stał nieruchomo, patrząc na drobne roślinki wyrastające z kamiennych szczelin. Pomyślał o Londynie, tak bliskim ze swymi tysiącami ulic, tłumem przechodniów i strumieniami samochodów. Wystarczyło usiąść za kierownicą, aby w ciągu godziny minąć setki lat i znaleźć się w ciemnym, upiornym świecie średniowiecza…
Gdzieś tu musiała rozpoczynać się. ścieżka do Groty, która znajdowała się przecież w dole, pośrodku ściany wąwozu.
Idąc z wolna i nadal starając się nie wynurzać na skraj, gdyż okna Norford Manor były w tej chwili tak blisko, że najprawdopodobniej można by było porozumieć się z jego mieszkańcami nie podnosząc nawet specjalnie głosu, zaczął krążyć u podnóża skały. Wreszcie znalazł. Ścieżka biegła z kierunku przeciwległego do tego, którym nadszedł, i dlatego nie natknął się na nią jeszcze. I wtedy Joe położył się i pełznąc jak chłopiec bawiący się w Indianina z wolna zaczai posuwać się od krzaka do krzaka i od pnia do pnia, aż wreszcie znalazł się nad samą krawędzią i zasłonięty karłowatym jałowcem spojrzał w dół. Dostrzegł odchodzącą ukośnie od tego miejsca półeczkę skalną, która pomimo karkołomnego wyglądu stanowiła dosyć wygodne zejście w dół i kończyła się pośrodku ściany. Uspokojony cofnął się, potem wstał i zasłonięty drzewami przed oczyma ludzi uważnie otrzepał ubranie. Nie na wiele się to przydało, bo wilgotne, zielone plamy na łokciach i kolanach pozostały. Joe nie zajmował się nimi dalej. Usiadł pod skałą w osłoniętym miejscu i zapalił nowego papierosa. Siedział tak, myśląc, paląc, gasząc papierosy i zapalając nowe, póki nie nadszedł zmrok. Ciepły zachód stał nad widoczną pomiędzy oboma skałami daleką równiną Cambridgeshire, gasnąc powoli. Wreszcie zapadła ciemność. Joe wstał. Uśmiechnął się na myśl o niepokoju, który ogarnąć musiał jego gospodarza. Chciał porozmawiać jeszcze dzisiaj z sir Alexandrem. Poprzez zarośla spojrzał na przeciwną krawędź wąwozu. W Norford Manor paliły się już światła.
Cicho przydusił obcasem ostatniego papierosa i chciał ruszyć w stronę wylotu półki skalnej, lecz nagle znieruchomiał.
Przez las ktoś szedł cicho w jego kierunku. Było już bardzo ciemno pod drzewami, i kiedy idąca postać minęła go w odległości kilku kroków, nie dostrzegł ani jej rysów, ani szczegółów stroju. Przeszła bardzo cicho i zniknęła bezszelestnie poza krawędzią. Przeczekał długą chwilę, a później, opierając kolejno każdą stopę, aby nie złamać przypadkiem suchej gałązki, ruszy! za nią. Wiedział tylko jedno na pewno. To była kobieta. Wyjrzał. Księżyc nie wszedł jeszcze na niebo. W nikłym blasku gwiazd i dalekich okien Norford Manor dostrzegł na skale ciemną plamę, przesuwającą się z wolna w prawo, coraz niżej. W pewnej chwili zatrzymała się. Joe wytężył wzrok. Ale nic już nie było widać. Postać zniknęła. Tam musiało być wejście do Groty.
Stojąc nieruchomo za krzakiem jałowca, Alex patrzył w ciemną otchłań wąwozu, wsłuchany w cichy szept potoku w dole. Potem zaczął schodzić w dół, przylepiony do ściany, czujny jak kot, zaciskając zęby i modląc się do wszystkich bogów, żeby nie strącić jakiegoś kamyka, który spadając narobi hałasu.
— Musiałaby być szalona… — powiedział do siebie, bezgłośnie poruszając wargami. — Musiałaby być po prostu szalona…
Postawił nogę na małej platformie skalnej, ku której zmierzała półka, przed nim był czarny otwór wysokości dorosłego człowieka. Przytulony do ściany, Joe zajrzał ostrożnie.