Выбрать главу

— Rozumiem. Dobranoc, sir Alexandrze.

I Joe Alex poszedł do siebie na górę. Długo patrzył na rozłożone plany starego domu.

Polem złożył je, ziewnął i rozejrzał się. Jego oczy padły na maszynę do pisania i zdawało mu się przez chwilę, iż instrument oddał mu spojrzenie, a w jego wielu małych gęsto osadzonych oczkach zabłysło coś jak wyrzut.

Zgasił światło i położył się na łóżku, na którym tylu już ludzi przed nim leżało, wsłuchanych w szum drzew za oknem.

Usypiając doznał nagle bardzo niemiłego uczucia. Ocknął się z przeświadczeniem, że zapomniał o czymś. o czym? Nagle zrozumiał. Już drugi dzień mijał od chwili, kiedy po raz ostatni pomyślał o pewnej dziewczynie, która spała teraz zapewne smacznie pod ciepłym, gwiaździstym, greckim niebem.

Przez chwilę leżał nieruchomo, potem westchną! i powiedział cicho w głąb ciemnego pokoju:

— Nie gniewaj się, kochana, to piekielnie trudna historia. Niewiele rozumiem z tego wszystkiego… Przecież wiesz, że nieczęsto mi się to zdarza.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale widocznie Efialtes, grecki demon snu, splątał mu myśli. Usnął.

XV. PORANEK PRZED BURZĄ

Pomimo zapowiedzi spał krótko. Obudził się, kiedy cały dom pogrążony był jeszcze we śnie. Słońce jednak wstało już i tkwiło nisko poza drzewami, a park ożył i przez otwarte okno wlatywały do pokoju odgłosy rozmowy dwóch niewidzialnych ptaków, siedzących w gałęziach najbliższego kasztana.

Przez chwilę Joe leżał nieruchomo, nie mogąc zrozumieć, skąd pochodzą te dźwięki i gdzie jest. Potem w jednej chwili przypomniał sobie wszystko i usiadł na łóżku.

Wstał i wsłuchując się w cichy plusk wody spływającej do wanny podszedł do okna. Pomimo wczesnej godziny było nadal gorąco. W błękicie bezchmurnego nieba przebijał niezwykły, prawie niezauważalny, stalowy odcień. Burza, która narastała w atmosferze od dwu dni, była już prawie wyczuwalna, jak gdyby każdy atom powietrza naładowany był elektrycznością.

Wykąpany, ubrał się i spojrzał na zegarek. Była punkt piąta. Joe uśmiechnął się. Niejednokrotnie szedł w ciągu ostatnich miesięcy spać o tej godzinie. Ale dawno już nie budził się o niej. Usiadł za stołem. Na kartce wkręconej do maszyny leżał nieuchwytny obłoczek kurzu, który uniósł się, gdy dotknął jej palcem. Grecja. Książka. Joe westchnął. Potem poruszył się niespokojnie. Zdenerwowanie powracało. Gdzieś na dnie tego chaosu musiało być zupełnie proste i jasne rozwiązanie. I on, człowiek, o którego przenikliwości krążyły już po kraju legendy, siedział oto i nie rozumiał nic. Każda teoria, jaką zdołał sklecić, natychmiast ukazywała nonsensowną lukę. A przecież Patrycja Lynch nie mogła popełnić samobójstwa. To jedno wiedział na pewno. Nie mogła go popełnić. Więc ktoś ją zamordował. Ale dlaczego w takim razie ten ktoś wyprawiał potem te diabelskie hece ze śladami i portretem?… Obłęd? A może po prostu spryt? Ba, gdyby go sprowadzono tu w dzień po jej śmierci, gdyby lepiej znał tych ludzi, gdyby przesłuchał ich… Ale przyjechał tu, kiedy na grobie tej kobiety wyrosła już zapewne wysoka wiosenna trawa, a czas zatarł ostrość tamtych chwil w umysłach ludzi…

Jedno było pewne: morderca pozostał w Norford Manor i działał dalej. Nie bał się policji, rozgłosu, nie bał się nawet tego, że zachowanie jego ostrzeże wszystkich naokół. Ba, kimkolwiek był morderca, wiedział już, że sławny Joe A)cx przybył tu, żeby zbadać okoliczności śmierci Patrycji Lynch. A jeżeli i to go nie powstrzyma?

Joe zacisnął zęby. — Wtedy będę cię miał… — powiedział cicho i wzdrygnął się, bo równocześnie przed oczyma zobaczył twarz tej osoby. Zastanowił się. Nie po raz pierwszy twarz ta pojawiała się w jego rozmyślaniach. Motyw był oczywisty, ale ani cienia dowodu. Wstał. Rozpieczętowana paczka dokumentów, pochodząca od Parkera, leżała przy łóżku. Wziął ją do ręki.

— Thomas Kornpt… Agnes Stone… Alexander Gilburne… Archibaid Duke… Irving Ecclestone… Elizabeth Ecclestone… Joan Robinson… Nicholas Robinson… notatki lokalne dotyczące służby… Radiotelegram z Południowej Afryki o życiu i sprawach zmarłej Patrycji Lynch…

Absolutnie nic ciekawego. Fortuna Ecclestone’ów sprawdzona, nienaruszona, opinia kilku banków… Gilburne: bez nałogów, wielki prawnik, bardzo bogaty, duży majątek odziedziczony po rodzicach, powiększony nieco dzięki znakomitej praktyce karnej… Doktor Dekę: zdolny lekarz pochodzący z ubogiej chłopskiej rodziny, stypendysta. Wspomaga rodzinę, konto bankowe powiększa się systematycznie o niewielkie sumy, nigdy nic nie podejmował… Agnes Stone, prymus szkoły pielęgniarskiej… sierota. Jej obecna praca jest jedyną, jaka otrzymała zaraz po ukończeniu szkoły… Robinsonowie… dobre małżeństwo, dobra sytuacja finansowa, wielu przyjaciół, mili, cenieni, lubiani ogólnie… Służba: bez zarzutu, najmniejszej kradzieży, awantury…

Odłożył papiery, potem schował je do walizki i zamknął ją na klucz. Później, po wahaniu, otworzył walizkę, wyjął z niej pistolet automatyczny i zapasowy magazynek. Sprawdził pistolet i wsunął go do kieszeni, a magazynek do drugiej.

— Ślicznie… — powiedział półgłosem. — Zachowuję się jak błazen z kryminalnego filmu. Powinienem mieć jeszcze koszulkę pancerna i wiązkę granatów ręcznych za pasem. I do kogo właściwie mam strzelać w tym ślicznym zakątku kraju? Do którego z tych nieposzlakowanych obywateli? Do znanego adwokata, zdolnego architekta, znakomitej sprinterki z dobrego domu? A może do sparaliżowanej damy? W powieści mogłaby ona wstawać nocą i przekręcać ten obraz. Ale jak? A ślady w Grocie? A zabójstwo Patrycji? Gdyby córka zobaczyła ją chodzącą, wybiegłaby od razu na korytarz, żeby zawołać resztę domowników… Zaczynam bredzić…

Mimo to nie wyjął pistoletu z kieszeni i nie włożył go na powrót do walizki.

Znowu podszedł do stołu. Nagle znieruchomiał. Na dole dzwonił telefon. Potem ucichł.

Joe spojrzał na zegarek. Piąta dwadzieścia. Serce zaczęło mu bić szybciej. Więc jednak. Stało się!

Przez grube mury nie docierał żaden odgłos. Ptaki za oknem ucichły, ale inne śpiewały głośno. Joe cicho zamknął okno. Czekał.

Po chwili usłyszał to, czego się bał usłyszeć. Tępe, powolne postukiwanie na schodach. Sir Alexander Gilburne wchodził na piętro.

Joe ruszył w stronę drzwi i zatrzymał się pośrodku pokoju. Pukanie.

— Proszę! Drzwi otworzyły się. Znakomity adwokat stał w szlafroku narzuconym na piżamę.

— Nie śpi pan…

— Nie. Czy coś się stało?

Gilburne wszedł i zamknął drzwi za sobą.

— Przed chwilą dzwonił do mnie Thomas Kempt. Portret sir Johna Ecclestone’a znowu odwrócił się dziś w nocy twarzą do ściany.

— To dobrze! — powiedział Joe z tak wyraźna ulgą, że Gilburne spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Co pan przez to rozumie?

— Och, nic. Bałem się, że mogło się tam wydarzyć coś o wiele gorszego, jeżeli mam być szczery.

— Kempt czeka przy aparacie… — Gilburns odwrócił się ku drzwiom. — Pyta, co ma robić? Powiedziałem mu, że będziemy tam samochodem za kwadrans. Przypuszczałem, że pan śpi. Włożę tylko coś na siebie i wyprowadzę wóz z garażu. Albo może lepiej pan wyprowadzi swój, zanim się ubiorę, dobrze?

— Już idę.

Wyszli. Po kilku minutach Joe zajechał przed dom. Gilburne, nie ogolony, ale ubrany i uczesany, wyszedł i zajął miejsce obok niego. Bez słowa ruszyli. Kiedy znaleźli się przy bramie parku, Joe zapytał krótko: