Выбрать главу

Ktoś minął Alexa, jak gdyby nie był dorosłym, wysportowanym, mężczyzną, ale starcem, próbującym rozpaczliwie spieszyć się, gdy bezsilne nogi próbują odzyskać siłę młodości. A przecież wiedział, że biegnie bardzo szybko.

Joan Robinson biegła boso. To także zauważył podświadomie. Zdołał ją wyprzedzić, gdy zrywała z nóg swoje pantofelki na wysokich obcasach. Pędziła jak huragan, jak gdyby nachylenie gruntu, upał i sukienka nie istniały. Nawet w tej sekundzie, kiedy biegł z sercem pełnym przerażenia i okropnym uczuciem nieuniknionej klęski, targnął nim podziw. Zanim przebiegł trzy czwarte dystansu, frunęła na taras i zniknęła w czarnym otworze otwartych drzwi wejściowych.

Agnes Stone stała na tarasie, śmiertelnie blada, przyciskając ręce do piersi.

— Tam! — krzyknęła. — Na górze!

Joe skoczył na najwyższy stopień od razu, potknął się i na chwilę stracił równowagę. W ułamku sekundy, kiedy był odwrócony ku drodze, którą już przebiegł, dostrzegł sierżanta Clarrence’a, który był już blisko. Główną aleją biegł Nicholas, a za nim, nieco w tyle, Kempt plączący się w fałdach szlafroka. Jeszcze dalej, kołysząc się groteskowo i podpierając gwałtownie laską, zbliżał się Gilburne.

Ale obraz ten mignął mu tylko przed oczyma. Mimo to Joe odzyskał w tej chwili zimną krew.

— Niech pan tu zostanie i pilnuje obu wyjść! — krzyknął do nadbiegającego Clarrence’a. Wyprostował się i wbiegając do hallu sięgnął do tylnej kieszeni. Z pistoletem w dłoni wpadł do domu.

Z góry dochodziły szybkie, gwałtowne uderzenia, grzmiące jak alarmowy werbel. Pobiegł ku temu dźwiękowi, przeskakując po trzy stopnie naraz.

Joan Robinson, łkając rozpaczliwie, biła drobnymi pięściami w drzwi gabinetu swego ojca.

— Tatusiu!… Tatusiu!!!… Tatusiuuu!!!…

XVII. OBŁAWA NA TEGO, KTóREGO NIE BYŁO

Wszystko działo się tak szybko, że kiedy Joe starał się później odtworzyć wszystkie szczegóły tych kilku minut, przyszło mu to z największym trudem.

Wbiegł po schodach i znalazł się obok Joan.

— Tatusiu! Tatusiu!!! Otwórz!!!

Łagodnie, ale stanowczo odsunął ją i pochylił się do dziurki od klucza. Klucza nie było w niej. Chociaż na dworze trwał nadal słoneczny dzień, w pokoju paliło się światło. W niskim kręgu stojącej na biurku lampy Alex dostrzegł tylko to, czego nie chciał zobaczyć: głowę ludzka, opartą na powierzchni biurka, jak gdyby Irving Ecclestonc nasłuchiwał, przykładając ucho do leżących przed nim papierów. Twarz zwrócona była w kierunku przeciwnym do drzwi. Nie widział jej.

— Czy on tam jest? — zapytała Joan, gwałtownie chwytając powietrze.

Alex bez słowa przytaknął głową. W tej samej chwili Nicholas Robinson znalazł się przy nich. Na dole Joe usłyszał gwałtowne kroki, trzaśnięcie drzwiami, a potem te same kroki biegnące na górę.

— Wyważcie te drzwi! — krzyknęła dziewczyna histerycznie. — On tam jest, Nik! Wyważcie te drzwi! Czy słyszycie?

Joe odsunął się dla nabrania rozpędu. W tej samej chwili u wylotu schodów ukazał się Kempt w rozpiętym szlafroku ukazującym atletyczną pierś i mokre, niebieskie spodenki kąpielowe. W jednej ręce trzymał bębenkowy rewolwer, a w drugiej mały woreczek z nabojami, które idąc wsuwał pospiesznie do bębna.

Joe rzucił się na drzwi i odbił się od nich. Jęknęły głucho, ale nie drgnęły.

— Spróbujmy razem! — Kempt położył rewolwer na stole, obok kuli z kwiatami, i stanął przy nich. Wspólnie podparli ciężkie, dębowe podwoje. Rozległ się cichy skrzyp. Drzwi zadrgały, ale nie puściły. Uderzyli w nie prawie równocześnie ramionami. Z ogłuszającym trzaskiem jedna z obitych blachą listew pękła od wewnątrz i drzwi wygięły się. Ukazała się w ich górnej części wąska szpara. Joan stała pod ścianą, przyciskając dłonie do policzków mimowolnym gestem przerażonego dziecka.

— Jeszcze, razem! — Uderzyli z rozpaczliwą siłą, którą człowiek nie dysponuje, a która rodzi się w nim z niewiadomych źródeł, kiedy zachodzi konieczność. Zamek pękł i drzwi otworzyły się. Joe, który był pośrodku, wpadł do wnętrza pokoju i zatrzymał się łapiąc równowagę. To, co zobaczył, wystarczyło. Odwrócił się błyskawicznie i pochwycił Joan, która wpadła za nim, odpychając obu pozostałych mężczyzn.

— Proszę odprowadzić żonę, mr Robinson. Tu… stało się… To znaczy, pani nie powinna być tu teraz.

Dziewczyna znieruchomiała mu w rakach. Potem, nie spuszczając oczu z siedzącego, powiedziała cicho:

— On nie żyje, prawda? Może mnie pan puścić. Nie będę w niczym przeszkadzała… Joe puścił ją natychmiast i podszedł do biurka. Pochylił się, potem wyprostował.

— Pani ojciec umarł od razu… — Przełknął ślinę. — Muszę państwa poprosić, żebyście nie wchodzili tutaj. Przykro mi naprawdę, ale pani także nie… przynajmniej nie w tej chwili jeszcze… — Spojrzał na Nicholasa. — Musicie państwo wszyscy wycofać się z domu do ogrodu… najlepiej za domek ogrodnika. Jeżeli… jeżeli to nie było samobójstwo… morderca musi być jeszcze w domu. Dlatego pani nie może tu na razie pozostać. Panowie także nie .. Zobaczył Gilburne’a stojącego w rozbitych drzwiach. Sławny prawnik trzymał teraz laskę w lewej dłoni. W prawej tkwił niewielki pistolet małego kalibru. Przelotnie Joe pomyślał o tym, jak mało mówiło się pomiędzy tymi ludźmi o niebezpieczeństwie, a jak wiele każdy z nich musiał myśleć o nim, jeżeli w magiczny sposób na czterech mężczyzn znajdujących się w pokoju trzech miało broń przy sobie. A był jeszcze piąty… on także trzymał w zaciśniętej dłoni pistolet. Ale nie wystrzeli już z niego nigdy…

— Ja tu muszę zostać jeszcze przez chwilę… — powiedział wprost do Gilburnc’a. — A pan będzie łaskaw zejść do hallu i połączyć się z policją. Gdzie może być teraz doktor Duke? A może będzie jakikolwiek inny lekarz do uchwycenia. Niech natychmiast przyjeżdża. A państwo wszyscy musicie usunąć się teraz z domu… — Spojrzał na Joan, która odwracając głowę zaczęła płakać cicho ukrywszy twarz na piersi męża, który głaskał ją odruchowo po włosach i szeptał:

— Cicho, malutka, cicho, cicho, cicho…

— Chciałbym, żeby wszyscy obecni zebrali się za domkiem ogrodnika i nie oddalali się stamtąd. Jeżeli to nie jest samobójstwo, morderca musi być tu nadal i wtedy może zaistnieć niebezpieczeństwo… — Skina i na Nicholasa, który niedostrzegalnie przytaknął głową i wycofał się, prowadząc płaczącą dziewczynę.

Kempt wyszedł za nimi. W progu zatrzymał się na chwilę.

— Czy nie sądzi pan, że powinienem zostać tu. Jestem uzbrojony i… Joe potrząsnął głową.

— Nie. To jest sprawa policji. Niech pan pójdzie za nimi. Tam są trzy kobiety i może pan im być potrzebny, jeżeli zacznie się jakaś awantura… A gdzie pana broń?

— Boże! Położyłem ją na stole przy schodach! — Thomas wybiegł. Joe słyszał przez chwilę jego kroki na schodach. On sam podszedł również do drzwi i zatrzymał się. Na dole Gilburne mówił coś do słuchawki aparatu znajdującego się w hallu.

Alex zawrócił i rozejrzał się po pokoju. Potem podszedł do okna, odsunął ostrożnie storę okna i, otworzywszy je, wyjrzał. Było to okno wychodzące nie na wąwóz, lecz na główną aleję parku. Tuż pod nim znajdował się taras.

Zobaczył sierżanta Clarrence’a spacerującego spokojnie w odległości kilkudziesięciu jardów od domu. Pies kroczył przy jego nodze, jak gdyby łączyła ich obu niewidzialna nić, nie dająca się skrócić ani przedłużyć. Dostrzegł w dłoni policjanta matowy połysk ciemno oksydowanej lufy służbowego Smith Westona.