— Czy wszyscy są już poza domkiem ogrodnika? — zawołał Joe. Clarrence zatrzymał się.
— Tak, proszę pana.
— Poza tym nikogo nie zauważyliście?
— Nie, proszę pana.
— Dobrze. Zaraz zejdę.
Odsłonił drugie okno, wychodzące na przepaść i Diablą Skałę. Potem powoli podszedł do biurka. Przed Irvingiem Ecclestone i pod jego bezwładną głową leżało kilka kartek zapisanego papieru. Obok nich nie zakręcone wieczne pióro. Z boku kilka książek. Joe pochylił się szybko. Nie. Tym razem Diabeł nie chciał pozostawić swojej wizytówki. Ostrożnie, końcami palców uniósł starą, naciągniętą na cienką deseczkę okładkę książki. Bodin: Demonomanie des sorciers — wspaniały, rzadki egzemplarz pierwszego wydania z roku 1575.
Odszedł od biurka i rozejrzał się. Potem wyjął z kieszeni pistolet, który wsunął do niej atakując zamknięte drzwi. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w rogu pokoju i błyskawicznie skierował tam lufę.
Długi, zielony wąż pełznął powoli w górę po swoim sztucznym drzewku zasadzonym pośrodku terrarium. Na dnie, pomiędzy kamieniami leżał drugi wąż, zwinięty w kilka pierścieni, na których spoczywała głowa. Przez kilka chwil Alex patrzył na nic w milczeniu. Uczucie, które ogarnęło go, gdy usłyszał strzał, minęło teraz nagle, jak gdyby wydobył się ze złego snu. Do tej pory działał automatycznie, mówił, ale własne słowa nie docierały do jego świadomości, wiedział, że istnieje, że biegnie, uderza w drzwi, wydaje dyspozycje bezradnie patrzącym, przerażonym ludziom. Ale on sam trwał w stanie zupełnie nierzeczywistym. Stało się to, co się nie mogło stać. Nie mogło stać. Nie mogło stać… Potrząsnął głową. Życie wróciło wielką falą i w mózgu zapaliły się tysiące małych, przenikliwych żaróweczek. Znowu zabrzmiały w świadomości dzwonki alarmowe. Teraz musiał działać szybko, jak najszybciej. Spojrzał jeszcze raz na biurko. Ale nie oględziny były najważniejsze. Długa smuga krwi, płynąca od skroni zmarłego na biurko, a potem znikająca za jego krawędzią, zaczęła już krzepnąć. Joe uważnie zlustrował jeszcze raz pokój oczyma, starając się zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Potem wyszedł i trzymając pistolet w ręce zaczął schodzić w dół, zatrzymując się, nasłuchując, z oczyma czujnymi i napięciem mięśni, które odczuwał w całym ciele.
Kiedy ukazał się na tarasie, nie dostrzegł nikogo poza sierżantem Clarrence’em, który w odległości kilkudziesięciu jardów od domu kontynuował swój spacer, zwalniając i przyspieszając, ale nie spuszczając oka z powierzonych sobie wejść. Joe, który wiedział, że Clarrence zmienia tempo, aby utrudnić celowanie ewentualnemu strzelcowi, odwrócił się i uważnie zlustrował wszystkie okna, które leżały w zasięgu jego wzroku. Potem ruszył w stronę sierżanta, mając nieprzyjemne wrażenie, że plecy urosły mu do rozmiarów ogromnej tarczy strzelniczej, w którą każde dziecko mogłoby bez wysiłku trafić. Ale równocześnie pragnął, żeby człowiek ukryty w domu (o ile w domu był ukryty człowiek!) zaczął przejawiać jakąkolwiek działalność albo stanął do walki. Wtedy wszystko byłoby jasne…
Szedł nie spiesząc się i zdając sobie sprawę, że nie kieruje nim zdrowy rozsądek, ale zwykły chłopięcy wstyd przed ukazywaniem obawy.
— Sir Alexander Gilburne połączył się z naszą komendą w hrabstwie. Za kilkanaście minut powinni tu być. Powiedzieli, że zawiadamiają natychmiast Londyn. Wygląda na to, że Scotland Yard kazał się informować o każdym wydarzeniu tutaj…
— Tak… — Joe stał z pistoletem w dłoni, czując teraz na plecach żar słoneczny, nie przemijający pomimo kończącego się popołudnia. — A doktor?
— Dzwonił też do aptekarza w Blue Medows. Doktor Duke zawsze jeździ tam na brydża w każdą niedzielę. Tym razem też był, ale poczuł się źle i odjechał o pierwszej, to znaczy przed trzema godzinami.
— Gdzie odjechał?
— Powiedzieli sir Alexandrowi, że do domu.
— Do domu? To znaczy tutaj?
— Tak, proszę pana. Może miał jakiś defekt po drodze, a może źle go zrozumieli?
— Dowiemy się. — Joe raz jeszcze ogarnął spojrzeniem martwe okna domu. — Myślę, że poprosimy sir Alexandra i pana Kempta, żeby trzymali straż przed domem. Obaj są uzbrojeni. A my wejdziemy razem z psem do środka. Nie trzeba tracić czasu…
Chciał dodać coś jeszcze, ale nie powiedział ani słowa, bo pomiędzy drzewami rozległ się charakterystyczny dźwięk motoru samochodowego pracującego na pierwszym biegu. Potem ucichł. Wóz wjechał na równy teren. Po chwili doktor Archibald Duke ukazał się. za kierownicą auta, którym przed trzema godzinami odjechał do Norford Manor z odległego o kwadrans drogi Blue Medows.
XVIII. CZEGO TY CHCESZ ODE MNIE, CZŁOWIEKU?
— Czego ty chcesz ode mnie, człowieku? — powiedział ze znużeniem Benjamin Parker i spojrzał na Alexa niemal z niechęcią. Stali naprzeciw siebie w gabinecie Irvinga Ecclestone, którego zwłoki zniknęły już dawno za wyłamanymi drzwiami, wyniesione przez dwóch rosłych posługaczy Zakładu Medycyny New Scotland Yardu.
— Chcę tylko jednego… — Joe także nie wyglądał najlepiej. Na twarzy jego malowało się tak wielkie napięcie, że wyglądała, jak gdyby zamarł na niej skurcz bólu — …żebyś doprowadził to śledztwo do końca i pozwolił mi zrozumieć, co się tu właśnie stało, Ben.
— Co się stało?! Facet umiera we własnym gabinecie, zamknięty w nim na klucz, zabity z własnego pistoletu, a ekspertyza to potwierdza — zarówno odciski palców, jak pocisk w czaszce. Nawet ty sam możesz zeznać pod przysięgą, że w chwili strzału nie było w domu nikogo poza nim. Opukaliśmy ten dom i nie znaleźliśmy żadnego tajnego przejścia, korytarza czy jakiegokolwiek innego sposobu komunikowania się z wnętrzem bez wiedzy ogółu. Wszystkie okna domu są zakratowane, a jedyne dwa wyjścia były w chwili wypadku pod twoją obserwacją. W dodatku, jakby cudem, znalazł się na miejscu sierżant policji ze swoim psem policyjnym. Przeszukaliście cały dom. Nikogo w nim nie było. Cały okoliczny teren został obstawiony i przeszukany już po pół godzinie… Nie ma żadnego fizycznego sposobu, aby ktokolwiek mógł zabić tego człowieka. Nie mogli go nawet zastrzelić z zewnątrz. Mniejsza już o to, że zginął na pewno od kuli z pistoletu, który trzymał w ręce. Aby sprawa była jaśniejsza, dobra Opatrzność kazała temu człowiekowi pracować w dzień przy zamkniętych oknach i zasuniętych storach… W pokoju nie było żadnych tajemniczych przyrządów i sposobów, którymi sypią autorzy powieści kryminalnych. Żadnych automatów, zapadni, wind. Żadnego sposobu, aby to n i e b y ł o s a m o b ó j s t w o ! Nikt na świecie nie może nawet kwestionować tego faktu nie narażając się na wiekopomną śmieszność. A jeżeli chodzi o moją skromną osobę, to wiesz, że pracowałem z tobą przy najrozmaitszych zdumiewających historiach. Ale nie chcesz mi chyba powiedzieć, że proponujesz mi spędzenie wieczora i nocy nad roztrząsaniem tego, co fantaści nazywają z b r o d n i ą a b s o l u t n ą ? Chyba że sam Diabeł bierze w tym udział. Ale w takim wypadku musisz sobie dobrać do pomocy księdza, a nie policjanta. Moje królestwo jest z tego świata i nic nie mogę na to poradzić. Musimy zwijać manatki i odjeżdżać. A po drodze napiszę raport do tutejszych władz. Za parę dni zbierze się jury koronera i wyda orzeczenie… Na tym sprawa się zakończy. Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć?
— Tak… — Joe ze zmęczeniem skinął głową. — Nie mam ani słowa do zarzucenia twemu rozumowaniu… Chcę… chcę tylko prosić cię o przysługę. Nie rozumiem jeszcze tego wszystkiego… To w pewien sposób n i e d a j e s i ę rozumieć. Ale proszę cię, Ben, prywatnie, ponieważ byłeś i jesteś moim przyjacielem i nigdy nie miałem powodu wątpić o twojej przyjaźni… o to, żebyśmy zostali tu jeszcze i żebyś pokrywał autorytetem władzy wszystkie moje absurdalne pomysły. Przyrzeknij mi, że zostaniesz tutaj ze mną i ze swoimi ludźmi, dopóki nie powiem ci, że się poddaję. Zgoda?