Выбрать главу

Za zamkniętymi oknami ulewa grzmiała po stromych skałach wąwozu i bębniła w szyby. Gęsto uderzające pioruny i blask błyskawic rozdzierający ciemne już zupełnie niebo wynurzały pokój z półmroku i topiły ponownie w cieniu leżącym poza kręglom lampy na biurku.

— Gdzie pan był od chwili, kiedy wyjechał pan z Blue Medows? Chodzi mi o to, co pan robił od czasu, kiedy opuścił pan Blue Medows, aż do chwili, kiedy zobaczyliśmy pana na zajeździe Norford Manor.

— Reperowałem samochód… — Doktor Duke wzruszył ramionami. — Popsuł mi się w lesie i nie bardzo wiedziałem, co robić. Trudno mi go było pozostawić, a poza tym nie spieszyło mi się, więc otworzyłem maskę i zacząłem grzebać w motorze.

— Jak długo to trwało?

— Może godzinę, może dwie? Naprawdę nie spojrzałem na zegarek. Interesował mnie sam problem.. Niestety kupiłem wóz dopiero w tym roku. Przedtem nie miałem samochodu… Nie jestem mechanikiem, nawet z zamiłowania… A potem silnik sam zaczął działać. Do tej pory nie umiem sobie z tego zdać sprawy…

Drzwi uchyliły się i sierżant Jones wsunął w nie swoją pyzatą twarz. W ręce trzymał kartkę. Parkę i kiwnął potakująco głową, podszedł do niego, wziął kartkę, przesunął po niej oczyma i po sekundzie podał ją Alexowi. Joe rzucił na nią okiem, a potem przeniósł wzrok na lekarza.

— Wóz zepsuł się panu na szosie, prawda?

— Oczywiście. Ale kiedy zaczął zwalniać, pomyślałem, że może się zatkał przewód paliwowy, i skręciłem na polankę, której nie oddzielał od szosy rów. I tam zacząłem badać wnętrzności tego zdumiewającego pojazdu.

— Rozumiem — Joe skinął głową. — Chciałbym pomimo to zrozumieć jeszcze jedno. Jaki odruch kierował panem, gdy skręcił pan z szosy i — jak pan twierdzi — doprowadził jadący siłą rozpędu wóz do zarośli, poza którymi ukrył go pan w celu zajrzenia do krnąbrnego silnika? Przyzna pan, że naturalny odruch kierowcy polega zwykle na zatrzymaniu wozu na szosie. Po pierwsze, najłatwiej ruszyć na asfalcie, a o wiele trudniej na trawie, a po drugie, rzadko komu przychodzi do głowy zjechanie z drogi bez powodu. Czy mylę się?

Duke potarł dłonią czoło i zawahał się na chwilę. Ale natychmiast odpowiedział.

— Trudno mi powiedzieć, dlaczego to zrobiłem. Gdybym rozumował tak logicznie jak pan, na pewno pozostawiłbym wóz na szosie. Ale… — znowu zawahał się — jestem tylko początkującym kierowcą. Myślę, że… — uśmiechnął się lekko — kierowała mną głupiutka, chłopięca durna. Nie chciałem, żeby mnie ktoś widział manipulującego przy wozie. Już dwa razy unieruchomiłem go na szosie z najgłupszych przyczyn…

— Tak… — Joe powoli odczytał kartką. — Tu donoszą nam, że ślady pańskiego wozu prowadziły mniej więcej sto jardów w głąb polany i zatrzymał go pan za kępą krzewów. Jechał pan wtedy nieco pod górę, prawda?

— Tak… Ale mój wóz dodał gazu w ostatniej chwili. To znaczy ja nacisnąłem pedał i skoczył trochę do przodu, i potem stanął.

— Tak… Ciekawy jest ten pański samochód… Osobliwe obyczaje silnika… Zamiera, ale ożywa na żądanie… No, nic. Czy nie spotkał pan nikogo podczas tak długiej reperacji?

— Nie. — Duke potrząsnął głową.

— A zauważyłby pan każdego przechodzącego drogą?

— Nie jestem tego pewien. Ale pański ton…

— Mniejsza o mój ton. Poszukujemy prawdy, nie intonacji, bardziej albo mniej przyjemnych. Więc nie jest pan pewien, czy ktoś przechodził wówczas drogą?

— Nie widziałem nikogo… — Duke potrząsnął głową. — Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego…

— O, Boże! — Joe wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, odprowadzany spojrzeniem obu mężczyzn. — Drogi doktorze: czy chce pan, żebyśmy wierzyli w to wszystko? Zatrzymał się i odwrócił gwałtownie ku siedzącemu.

Duke przymknął oczy. Potem otworzył je i spokojnie spojrzał na Alexa.

— Nie interesuje mnie to zupełnie… Czy jestem o coś podejrzany? Jeżeli tak, proszę o zezwolenie na skomunikowanie się z adwokatem. Nie podoba mi się to wszystko. Wstał.

— Nie. — Parker zbliżył się do niego. — Nie jest pan podejrzany o nic. Jeżeli chcemy, żeby pan mówił prawdę, to, jak pan wie, mamy prawo tego żądać. Ale nie mamy prawa pana zmusić…

— Całe szczęście… — Duke ruszył ku drzwiom. — Powiedziałem to, co miałem do powiedzenia na pańskie pytania. Czy jestem już wolny?

— Och, oczywiście… — Joe skinął głową. — Jest pan absolutnie wolny. Ale, jak mi się wydaje, nie tylko pan i ja wiemy, co pan robił w lesie poza próbą reperowania zdumiewającego silnika pańskiego samochodu.

Duke zatrzymał się i powoli obrócił ku niemu. Na twarz jego wystąpił rumieniec i Alex pomyślał, że już trzecia spośród przesłuchiwanych dzisiaj osób czerwieni się przy rozmowie z policją.

— Co pan przez to rozumie?

— Zapewne mniej niż pan, doktorze. Ale jest pan przecież wolny. Dziękujemy panu na razie.

Duke otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je, odwrócił się na pięcie i wyszedł.

XXII. DIABEŁ NAMALOWANY

Joan Ecclestone odwiedzili w jej pokoju na piętrze. Kiedy zapukali, Nicholas na wpół otworzył drzwi i powiedział półgłosem:

— Ona płacze…

— To niedługo potrwa… — Alex wsunął się, a za nim Parker. — Chcemy tylko zadać pana żonie kilka pytań i zaraz odejdziemy, proszę zaczekać u siebie w pokoju…

Joan wstała z fotela przy oknie. Na twarzy miała ślady łez i Alex pomyślał, że nigdy by jej nie posądził o opłakiwanie ojca.

— Najmocniej panią przepraszamy, mrs Robinson, ale mamy kilka pytań. Jedno z nich jest bardzo żenujące. Proszę bardzo, naprawdę bardzo panią proszę o opanowanie się i szybką odpowiedź…

— Och, postaram się… — powiedziała cicho. Deszcz ustawał. Burza odchodziła, pomrukując za niewidzialnym widnokręgiem. Nadchodziła cisza z dogasającym miękkim pluskiem ciepłych kropel.

— Czy mogę tu pozostać? — zapytał Nicholas.

— Gdyby pan był uprzejmy zaczekać u siebie w pokoju, bylibyśmy bardzo wdzięczni. Zajmiemy państwu dosłownie dwie minuty.

— Dobrze… — Nicholas rozłożył ręce. — Tylko proszę jej nie denerwować…

— Och, Nik… — powiedziała cicho. — Co to wszystko ma za znaczenie teraz… —

Znowu głos jej się załamał, ale wyprostowała się i grzbietem dłoni, sięgając po chusteczkę, otarła oczy, zupełnie jakby była małym dzieckiem. Robinson wyszedł i cicho zamknął drzwi za sobą.

— Proszę się nie gniewać, że nie zapalam górnego światła… — powiedziała Joan. — Niech… niech panowie usiądą…

— Mam tylko kilka słów… — Joe zaczerpnął głęboko powietrza. — Musimy niestety zbadać do końca wszystkie okoliczności towarzyszące śmierci pani ciotki i dzisiejszą tragedię. Czy mogłaby mi pani w tej chwili odpowiadać jasno? Nie jest pani zanadto przemęczona?

— Proszę, niech pan pyta… — Widział w nikłym blasku małej lampki przy stoliku jej ściągnięte bólem rysy. Ale plecy Joan Robinson były wyprostowane, a głowę trzymała wysoko.

— Czy zna pani testament swojej babki?

— Nie… — Joan potrząsnęła głową. — Nie widziałam go nigdy.

— Czy słyszała pani o nim?

— Tak. Babcia mówiła mi o nim już dawno, może półtora roku temu, a może wcześniej, tuż przed zupełnym sparaliżowaniem. Mówiła, że nic nie dostanę, jeżeli nie będę miała dzieci.

— Jak pani przyjęła tą wiadomość?

— Och… — wzruszyła lekko ramionami. — Nie bardzo mnie to obeszło, nawet niedokładnie przypominam sobie, co mówiła.