Robert M. Wegner
Jeszcze może załopotać
Warszawa 2019
Copyright © 2019 by Robert M. Wegner
Copyright © 2019 by Powergraph
Copyright © 2019 for the cover by Rafał Kosik
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja: Kasia Sienkiewicz-Kosik, Imperium Meekhańskie
Korekta: Luiza Maćkowiak
Skład i łamanie: Powergraph
Ilustracja na okładce: Rafał Kosik
Konwersję wykonano w systemie Zecer
Jeszcze może załopotać
Nadszedł mroczny czas, gdy prawie cała północna część Imperium znalazła się w rękach wroga, a Meekhan stanął na krawędzi upadku. Lecz wtedy Kregan-ber-Arlens postanowił sprowokować Ojca Wojny i ogłosił, że nie porzuci stolicy i będzie jej osobiście bronił, a takiego wyzwania wódz koczowników nie mógł zignorować. Zdobycie Miasta Miast i zabicie cesarza, który nie miał potomka, rzuciłoby mu Imperium Meekhańskie do stóp. I tak wiosną, piątego roku wielkiej wojny, armia meekhańska i koczownicze hordy, szykowały się do decydującego starcia, a stolica drżała o swój los.
Fragment wstępu do Historii Bitwy o Meekhan
Aelos-kas-Maner, historyk cesarski
— Meekhan to ślimak, który wyrósł ze skorupy. Opuścił bezpieczne granice starych dzielnic i zaczął wypełzać na okoliczne wzgórza już ponad dwieście lat temu. W tej chwili dziewięć dziesiątych stolicy jest dla koczowników tym, czym otwarty krowi bebech dla sępa. A jeśli nie masz sposobu, by cofnąć czas i uprzedzić jednego z poprzednich cesarzy, że dobrze byłoby otoczyć całe miasto murami, to lepiej zamilcz. Decyzji nie cofnę, ucieczki nie będzie, zatrzymamy ich tutaj albo wcale.
Głos cesarza był spokojny, beznamiętny, niektórzy mogliby nawet pomyśleć, że obojętny i znudzony. Lecz jego postawa, ręce wsparte na blacie zawalonego mapami i planami stołu, pochylona głowa, widoczny wysiłek, z jakim Kregan-ber-Arlens unosił od czasu do czasu do ust puchar z naparem pachnącym gorzkimi ziołami, mówiła raczej o bezgranicznym zmęczeniu niż obojętności i nudzie. Wszyscy w komnacie wiedzieli, że młody władca od kilku dni prawie nie spał, objeżdżając stolicę, sprawdzając umocnienia, zagrzewając wojska i ludność do walki, przyjmując raporty od podjazdów, wizytując pułki piechoty i chorągwie kawalerii. Ale wszyscy wiedzieli też, że to zmęczenie i napięcie, jest zmęczeniem i napięciem spustu kuszy zbyt długo trzymającego cięciwę. Lepiej nie sprawdzać, czy nastąpi przypadkowy wystrzał.
Mężczyzna, do którego skierowane były ostatnie słowa imperatora, również to wiedział. Ale nie zamierzał zrobić tego, co podpowiadał mu rozsądek, czyli zamilknąć, bo świeże – zyskane ledwo wczoraj wieczorem – poczucie własnej ważności napełniało mu głowę zwodniczym szumem, a serce nieznaną wcześniej odwagą.
— Nie chciałem, i nie chcę, namawiać cię, panie, do ucieczki. — Pochylił szpakowatą głowę w geście szacunku. — Jeśli oddamy północ Imperium, równie dobrze moglibyśmy nigdy nie przekraczać Gór Krzemiennych. Ale droga… — zawahał się, szukając odpowiednich słów — manewru… ewakuacji… szybkie konie rozstawione co dziesięć mil na szlaku przez góry, pozwoliłaby, w przypadku gdy Wielka Matka nam nie poszczęści… pozwoliłaby nam mieć nadzieję… zyskać pewność… że Wasza Wysokość będzie mógł…
Dłonie imperatora zacisnęły się w pięści, a Szpakowaty zamilkł, czując wreszcie, że jeszcze słowo lub dwa, a jego życie i kariera polityczna skończą się, a ostatnią rzeczą, jaką usłyszy, będzie świst topora tnącego powietrze. Cóż z tego, że należał do jednego z najstarszych rodów w Imperium i nosił tytuł książęcy, skoro jego rodowe posiadłości składały się z małego miasteczka i kilkunastu ubogich wiosek. A bez pieniędzy, w Meekhanie – Mieście Miast, nawet najszlachetniejsze nazwisko nie robiło na nikim wrażenia. Od wielu lat zajmował w Radzie Pierwszych daleką pod względem ważności i wpływów pozycję, związaną głównie z dziedziczonym przez jego ród tytułem Strażnika Chorągwi. Gryziony przez ambicję, a jednocześnie powstrzymywany przez wrodzone lenistwo i brak pewności siebie, czekał na okazję, by wspiąć się wyżej. Wielka Czystka, która od miesięcy orała imperialne elity, zdawała się taką właśnie okazją. Teraz, gdy Kregan-ber-Arlens tak wzmocnił swoją pozycję, że Rada trzęsła się przed każdym jego grymasem, droga w górę wydawała się nareszcie stać otworem.
Wystarczyło tylko zdobyć zaufanie młodego władcy. Wykazać się przed nim lojalnością i wiernością.
— Subrenie-kul-Marresie — cesarz pierwszy raz zwrócił się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem, i choć nie podniósł ani głowy, ani głosu, to Szpakowaty skulił się, zmalał, jakby nagle uszło z niego powietrze — jesteś głupcem.
Reszta zgromadzonych w komnacie: kilku oficerów, szefowie wywiadów, nowy arcyhierarcha Wielkiej Matki wymieniło spojrzenia i uśmiechy. Przez ostatnie lata działania Rady, czyli zrzeszenia najstarszych i najbardziej wpływowych rodów Imperium, balansowały na granicy zdrady, więc wpuszczenie jej przedstawiciela na ostatnie spotkanie dowódców tuż przed zbliżającą się bitwą było dla większości z nich obelgą. Gdy wschodni barbarzyńcy uderzyli na Meekhan, przez pierwsze dwa lata Rada zachowywała się, jakby nie chodziło o nic więcej niż zwykłe przygraniczne potyczki. Cesarz miał władzę wielką, lecz nie absolutną, decyzje takie jak przerzucenie wojsk z zachodnich i południowych garnizonów, opodatkowanie świątyń, a nawet powszechny pobór wśród chłopów, wymagały podpisu jego oraz trzech najważniejszych członków Rady. Dla niektórych kwestia kto rządzi w domu, okazała się ważniejsza niż to, że dom płonie i jest plądrowany przez bandytów. Trzeba było utraty niemal wszystkich północnych prowincji, a także wielu miesięcy zabiegów, szantażu, ordynarnego zastraszania, a nawet, jak głosiły plotki, skrytobójczych mordów, by ci głupcy zrozumieli, co naprawdę jest ważne. Mimo to nadal niektórzy próbowali rzucać kolce przed kopyta cesarskiego wierzchowca.
— Pozwól, że wyjaśnię ci dlaczego — młody władca wyprostował się i spojrzał wreszcie na arystokratę. — W ciągu ostatnich pięciu dni odwiedzili cię Omles-kop-Gewraser, Innew-tyr-Tyrren, Hener Starszy, Laferyn-kiz-Olkat i kilku innych członków Rady. Dyskutowali z tobą, gawędzili, śmiali się i żartowali jak najlepsi przyjaciele, mimo iż przez poprzednie lata traktowali cię niewiele lepiej niż mijanego na korytarzu lokaja.
Kul-Marres poczerwieniał. Słowa cesarza otworzyły w jego sercu najstarszą i najgłębiej skrywaną ranę. Gdyby rozmawiali w cztery oczy zniósłby je lepiej, ale tu, między ludźmi, z których większość była parweniuszami, kaprysami Wielkiej Matki obdarzonymi talentami wojskowymi lub szpiegowskimi, bolały niczym razy wymierzone bykowcem namoczonym w solance.
Kregan-ber-Arlens nie zamierzał jednak kończyć.
— I w czasie tych przyjacielskich pogaduszek przedstawiono ci znakomity i świadczący o dalekowzroczności oraz – nie ukrywajmy tego – głębokiej miłości do Imperium i mojej osoby, plan. Otóż przyjaciele ci zorganizowali, bez mojej wiedzy i zgody, trasę ucieczki dla mnie, na wypadek gdyby bitwa nie przebiegła po naszej myśli. I potrzebowali kogoś, kto przestawi mi tę wspaniałą opcję, kogoś mądrego, rozsądnego i szanowanego. Kogoś, kto okaże się opoką Meekhanu i przemówi młodemu głupcowi do rozumu.
Subren-kul-Marres, książę Wschodniej Satrii, mimowolnie spojrzał w lewo, gdzie Arkansel Getrower, Pierwszy Szczur Nory, cham i prostak, nie tylko bez tytułu szlacheckiego, ale nawet niebędący rodowitym Meekhańczykiem, kręcił właśnie kielichem, obserwując taniec rubinowego wina na szkle z taką miną, jakby zgłębiał tajniki Wszechrzeczy.