Выбрать главу

Nie mieli wyjścia. Musieli wyprowadzić kawalerię na równinę pod miastem i uderzyć na obozowisko koczowników. I jednocześnie zaatakować wszystkimi siłami od strony miasta. A potem niech Wielka Matka ma ich w opiece.

Otwierał właśnie usta, by wydać ostateczne rozkazy, gdy przed namiotem wybuchło zamieszanie.

— Do cesarza! Do cesarza! — darł się ktoś ochryple. — Puszczaj, sukinsynu!

Przed wejściem trzech żołnierzy gwardii trzymało słaniającego się na nogach dziesiętnika w podartym, pokrwawionym płaszczu. Na widok władcy podoficer znieruchomiał i opadł na kolana.

— Błyskawice… i Źrebiarze — wychrypiał. — Uderzyli. Rozbili nas… Dwudziesty Piąty… nie ma go, panie.

* * *

Mężczyzna siedział przy stole od przeszło kwadransa i patrzył tępo w czystą kartkę. W mieście cesarski zegar dawno już wybił północ, on jednak nie czuł żadnej senności. Dwie duże, olejne lampy rzucały na papier rozchybotane światło, tkwiące w kałamarzu pióro sterczało krzywo, strażnicy przechadzający się po ulicy wrzeszczeli coś głucho. Pewnie, że wszystko jest w najlepszym porządku i dobrzy ludzie mogą spokojnie spać.

On uchodził za dobrego człowieka, lecz spać nie mógł. Nie tylko spokojnie. W ogóle. Dziś wypadała rocznica bitwy, a dokładnie rocznica trzeciego dnia, a raczej trzeciej nocy Bitwy o Meekhan.

Choć właściwie wszystko zaczęło się po południu dnia drugiego, gdy na pozycję Dwudziestego Piątego Pułku uderzyli Jeźdźcy Burzy. A może nieco wcześniej? Gdy po raz pierwszy Piąty Regiment musiał stawić czoła czarom Źrebiarzy? Pamiętał, jak nagle ziemia zatrzęsła się im pod stopami, a niespodziewany wicher uderzył od strony Se-kohlandczyków potężniejącymi z każdym podmuchem falami, aż wreszcie drzewa zaczęły trzeszczeć i chwiać się, a żołnierze Trzeciej Kompanii musieli kłaść się na ziemi i obejmując sękate pnie rękoma, robili wszystko, by nie dać się porwać w powietrze. Na kilka chwil nad szczytem najwyższego wzgórza zawisł wir, podrywający w górę wszystko, co nie trzymało się ziemi, a huk wichury był taki, że człowiek nie słyszał własnego wrzasku. A wrzeszczeli wszyscy, zwłaszcza, gdy te drzewa, które wcześniej ścięli, ruszyły na nich. Tak to wyglądało, ściana ukwieconych na różowo gałęzi leżąca kilkadziesiąt kroków przed ich pozycjami zachwiała się raz i drugi, po czym przewaliła, jakby była wiązką siana porwaną przez wiatr, i ruszyła w górę zbocza. I przez chwilę wyglądało na to, że setki ściętych drzew wpadną na nich i miażdżąc między twardymi pniami, porwą ze sobą.

A potem, wichura ucichła tak, jak się zaczęła – nagle, a oni usłyszeli łoskot tysięcy kopyt walących o ziemię.

Jeźdźcy Burzy uderzyli wprost na Dwudziesty Piąty. A jego żołnierze nie mieli drzew, które dałyby im osłonę przed wiatrem, więc wicher przewracał ich albo podrywał w niebo i ciskał o ziemię, a gdy spadła na nich se-kohlandzka szarża, byli w większości rozproszeni, ogłuszeni i oszołomieni. I nadeszła rzeź. Piechurzy albo padali od razu, tratowani, kłuci włóczniami, ścinani ciosami szabel i toporów, albo – jeśli jakimś cudem udało im się ustać na nogach i zebrać w kupę – ginęli po krótkiej chwili rozpaczliwego oporu. W mniej niż dziesięć minut z prawie półtora tysiąca żołnierzy pułku, a tylu ich zostało w drugim dniu walk, zginęło dwie trzecie, a resztki uciekały albo w głąb doliny, albo na boki. Prawie dwustu udało się dostać na ich wzgórza, a podobno jakaś setka dotarła do pozycji Trzydziestego Dziewiątego.

Wiedział, że cały atak tak właśnie wyglądał, bo przez pół dnia walczył ramię w ramię z jednym z ocalałych z masakry piechurów Dwudziestego Piątego. A ten gadał o tym bez przerwy, aż do chwili, gdy strzała trafiła go w oko. Miał na imię… nie, nie pamiętał.

Mężczyzna sięgnął wreszcie po pióro, które wydało mu się nienaturalnie ciężkie i zimne. To nic. Jak już zacznie pisać, powinno być łatwiej.

„Błyskawice przełamali środek pozycji Piątego Regimentu i zmietli Dwudziesty Piąty Pułk w mniej niż kwadrans, ale nie uderzyli w głąb doliny, lecz rozdzielili się na prawo i lewo, odcinając drogę ucieczki nam i Trzydziestemu Dziewiątemu. Piszę „drogę ucieczki”, bo w tamtej chwili, gdy staliśmy na drżących nogach, wciąż oszołomieni wichurą, wiedząc, że obrona została złamana, rzucilibyśmy się do ucieczki jak najdalej od wroga. Walczyliśmy cały dzień, całą noc i większość dnia następnego, żując suchary i popijając zatęchłą wodą, jeśli ktoś jakąś miał w manierce, bez odpoczynku i bez wsparcia, bo takie były cesarskie rozkazy, lecz gdy środek naszych linii padł, rozkazy te, w mniemaniu większości z nas straciły znaczenie. Tylko że… nie było gdzie uciekać, bo te dzikusy otoczyły nasze wzgórza ze wszystkich stron. Tysiąc dwustu żołnierzy, licząc niedobitków z Dwudziestego Piątego, głodnych, rannych i spragnionych, zostało odciętych od reszty armii. I choć, z tego co wiem, cesarz wreszcie zareagował na atak na dolinę i pchnął w nią najpierw swój pułk gwardii, a potem kolejnych pięć ściągniętych z miasta, dla nas, dla Sześćdziesiątego Siódmego nie miało to żadnego znaczenia. Cesarski kontratak zepchnął Błyskawice nieco w tył, ale w godzinę wsparły je kolejne oddziały koczowników, a nasi aż do następnego dnia nigdy nie znaleźli się bliżej niż pięćset jardów od wzgórz”.

Osuszył kartkę, delikatnie odłożył ją stos zapisanych i zamarł nad kolejną. Jak przelać na papier to, co chodzi mu po głowie, tak, by ludzie zrozumieli. Pięćset jardów… to brzmi tak prosto i banalnie. Już nieraz spotkał się z zarzutem, że Samgeris-ols-Tersa popełnił błąd, nie próbując się wtedy przebić. Ale Sześćdziesiąty Siódmy miał zbyt wielu rannych, których musiałby zostawić, a opowieści o okrucieństwie wschodnich dzikusów budziły grozę nawet u weteranów. Poza tym, kto by się spodziewał, że będą tam musieli się bronić jeszcze jedną noc.

Całą, przeklętą przez bogów i ludzi, noc.

* * *

Pułk gwardii wycofał się na drugą linię, zastąpiony przez ściągnięty z miasta Osiemdziesiąty Pieszy. Z dwóch tysięcy czterystu elitarnych żołnierzy wróciło mniej niż tysiąc pięciuset i to zaledwie po dwóch godzinach walki. Kregan-ber-Arlens bez mrugnięcia okiem przyjął raport o stratach, gdyby nie miał w chwili ataku Jeźdźców Burzy tego pułku pod ręką, dolina najpewniej by padła. To była mała cena za zatrzymanie tych dzikusów. Ale i tak musiał w końcu zrobić to, czego nie chciał uczynić od początku bitwy – przerzucić część piechoty z miasta tutaj.

Wychodziło na to, że nadal tańczył tak, jak mu Ojciec Wojny zagrał.

Ale może… jeśli obłędny plan Laskolnyka się powiedzie… ten taniec okaże się ostatnim w życiu Yawenyra.

Cesarz stał przed namiotem i wciąż wracał do rozmowy z Laskolnykiem, obracając w myślach każde za i przeciw. Zaledwie trzy godziny temu ten szaleniec stał obok niego i patrzył w stronę wejścia do doliny, gdzie stalowoszara fala se-kohlandzkiej jazdy przyciskała do jakiegoś stawu czy jeziorka resztki rozpaczliwie broniących się żołnierzy. Przynajmniej tyle mogli się domyślić po wznoszącej się tam kurzawie i błyskach broni, coraz rzadszych i rzadszych.

Teren między Łabędzim Wzgórzem a przełamaną właśnie linią obrony był tak pagórkowaty, porośnięty sadami i stylizowanymi na „dzikie” zagajnikami, a na dodatek, poprzecinany jarami, kotlinkami, strumieniami i sztucznymi potokami, że pułk gwardii idący do szaleńczego kontrataku znikł im z oczu po zaledwie kilkuset jardach i, prawdę powiedziawszy, w tamtej chwili Kregan-ber-Arlens nie spodziewał się ujrzeć na oczy żadnego z tych żołnierzy.