Wydawało mu się wtedy, że bitwa jest przegrana.
Ale koczownicy nie rzucili do ataku wszystkich sił, zatrzymali się nagle, atakująca na prawym skrzydle jazda zawróciła konie i zaszarżowała w stronę ocienionych wiśniowymi drzewami wzgórz.
Jakiś oddział Piątego Regimentu wciąż się tam bronił.
Laskolnyk, stojący wtedy obok niego, cmoknął z uznaniem.
— Nieźle pomacali ich bełtami.
— Widzisz to?
Od wzgórz dzieliło ich z półtorej mili.
— Nie. Ale konie są ranione i zabijane. Nawet stąd to czuję. Dopóki te wzgórza nie padną, Yawenyr nie uderzy na miasto od wewnętrznej strony. Ci zasrani piechurzy kupują nam czas. — Kawalerzysta uśmiechnął się z uznaniem i nagle w jego oczach pojawił się dziwny, szalony wręcz błysk. — Powiedz mi, Wasza Wysokość, czy to tutaj arystokracja urządza sobie te wyścigi? Tę… Wielką Cesarską Gonitwę?
To była ta chwila, pierwsza od wielu miesięcy, gdy cesarzowi Meekhanu odebrało na kilka uderzeń serca mowę.
— Czy ty… myślisz… Genno, czy ty myślisz o tym, o czym ja myślę, że myślisz?
Uśmiech ukryty pod ciemnym wąsem wyglądał wyjątkowo dziko.
— Meekh to naprawdę trudny język, panie. Ale odpowiadając na pytanie, tak. Uderzmy tutaj. Jazdą. Całą. W końcu Błyskawice pokazali, że da się tam szarżować.
Cesarz zaśmiał się krótko i zaraz umilkł, bo wyraz twarzy Laskolnyka nie zmienił się ani na jotę. Więc ten szaleniec nie żartował.
— Wiesz jak wygląda trasa tej gonitwy? Wije się między wzgórzami, przecina kilka strumieni, wspina na wzniesienia i spada z nich tak gwałtownie, że co roku kilkanaście koni łamie na niej nogi, a kilku jeźdźców skręca karki. I miejscami jest wąska zaledwie na dwadzieścia jardów. I ty chcesz puścić po niej czterdzieści tysięcy kawalerii?
Laskolnyk pokręcił głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Nie. Nie po niej. Interesuje mnie ostatnie pół mili. To prowadzące wprost do kopca, gdzie mieliśmy flagi sygnałowe. Tam teren jest prosty, szeroki na ponad trzysta jardów i dość długi, by się solidnie rozpędzić.
Zrozumienie spłynęło na cesarski umysł jak wiadro lodowatej wody wylane znienacka na głowę.
— Ty widziałeś już tę trasę.
Laskolnyk wzruszył ramionami.
— W zeszłym roku. Myślę, że mógłbym wyhodować konie, które wygrywałyby tę gonitwę raz za razem. Te, które wtedy biegły, były za ciężkie i za mało wytrzymałe. Ale o tym pogadamy kiedy indziej. Po prostu nie wpuść ich głębiej niż pół mili za ten kopiec. O nic więcej nie proszę.
To był moment przełomu… Kregan-ber-Arlens mógł wyśmiać Laskolnyka, rozkazać mu szarżę na umocnienia pod miastem, tak jak zakładał to ich pierwotny plan, albo nawet odebrać mu dowództwo, ale… Widział błysk w oczach tego barbarzyńcy, taki sam jak dwa lata temu, gdy Laskolnyk zaproponował mu utworzenie Armii Konnej. On wiedział. Wiedział, że to może się udać. A poza tym, na zasrane poczucie humoru wszystkich bogów, czegoś takiego Yawenyr z pewnością się nie spodziewał.
No i, gdy ta bitwa wreszcie dobiegnie końca, będzie wreszcie mógł się wyspać.
— Ile czasu zajmie ci przerzucenie tu jazdy?
— Całej? Dzisiejszy dzień i większość nocy. Jak utrzymamy pozycje do rana, wygramy tę bitwę.
Kregan-ber-Arlens poczuł się jak człowiek, mający właśnie skoczyć do wody z urwiska.
— Dobrze… — Nie zabrzmiało to co prawda tak zdecydowanie, jak chciał, ale trudno. — Dobrze. Do świtu zatrzymamy ich pół mili za kopcem. Potem wszystko w twoich rękach.
— I niech piechota całą noc łazi przed swoimi liniami, udając, że wierci dziury w ziemi, Wasza Wysokość. Tak żeby koczownicy byli pewni, że zamieniliśmy teren w kretowisko, więc z pewnością nie poślemy po nim konnicy. No i muszą wiedzieć, kiedy mają się nam odsunąć.
— Co?
Laskolnyk mówił czasem tak, jakby spodziewał się, że inni czytają mu w myślach.
— Będziemy mieć tylko jedną szansę, bo jeśli Yawenyr zorientuje się, co planujemy, zatka dziury, które wybił w wałach i zamknie nas w tej dolinie. A wtedy będziemy potrzebować kolejnego dnia i kolejnej nocy, żeby wycofać stąd konnicę. Gdy ruszymy do ataku, piechota musi wszędzie i w jednej chwili odsunąć się i zrobić nam miejsce, żebyśmy na nią nie wpadli i nie zatrzymali się. Bo inaczej przegramy bitwę i trzeba będzie uciekać.
— Ja nie ucieknę.
— A ja tak — Genno Laskolnyk popatrzył na niego z chłodnym wyzwaniem w oczach. — Żeby bić się dalej.
— Gońcy…
Generał kawalerii pokręcił głową.
— Nie będzie pewności, że wszyscy dotrą na czas i tam, gdzie trzeba. Więc? Masz jakiś pomysł, Wasza Wysokość?
Pomysł pojawił się nagle, chyba tylko dlatego, że Laskolnyk wspomniał coś o ucieczce. To przypomniało cesarzowi tego nadętego głupca z tytułem księcia i sprawę Wielkiej Chorągwi.
Dlaczego nie? Jest wielka, a gdy załopocze nad Wzgórzem Łabędzi, będzie widoczna z każdego miejsca w dolinie. No i jakiż symbol byłby lepszy niż ona?
Od tej chwili dowódcy wszystkich oddziałów wchodzących do walki wiedzieli, że kiedy kwiat zakwitnie na krzemiennej koronie, mają zwinąć szyk, usunąć kozły i pale, oderwać się od wroga i zostawić szerokie przejścia dla atakującej kawalerii. A Nora dostała rozkaz natychmiastowego odebrania chorągwi od Subrena-kul-Marresa i dostarczenia jej do cesarskiego namiotu.
Nareszcie przestaną się kulić za tarczą i sami uderzą. Czuł się z tym dobrze. Doskonale wręcz.
Kregan-ber-Arlens przyłapał się na tym, że uśmiecha się szeroko, choć na widok tego uśmiechu nawet jego najbliżsi słudzy przyspieszali kroku.
* * *
„Atakowali nas całe popołudnie i wieczór. Na jakąś godzinę przed zachodem słońca padło prawe wzgórze. To bliżej miasta. Nikt z tamtejszych żołnierzy nie przeżył. Potem skupili się na dwóch pozostałych. Na nas.
Utrzymaliśmy środkowe wzniesienie i to, które opierało się o zdobyte przez Se-kohlandczyków pozycje Dwudziestego Piątego tylko dlatego, że oba miały dość strome zbocza, a nasze siekiery nie próżnowały. W każdej wolnej chwili rąbaliśmy kolejne drzewa, otaczając szczyt murem z powalonych pni i splątanych gałęzi, po czym cofaliśmy się nieco wyżej.
Ale to ich nie powstrzymywało. Atakowali, przedzierając się przez powalone drzewa, ślizgając na ziemi mokrej od krwi, potykając i przewracając o trupy, ale szli niezmordowanie niczym armia mrówek”.
Ręka piszącego zadrżała, mężczyzna odłożył więc pióro na bok i splótł dłonie. Po chwili ukrył w nich twarz, wydając cichy jęk.
Pamięć… Ta przeklęta pamięć, która tak często płata ludziom figle, każąc im zapominać najważniejsze rzeczy, w jego przypadku okazała się kronikarzem nazbyt doskonałym. Gdyby mógł znaleźć ucieczkę w wódce albo winie, zapewne już dawno stałby się najżałośniejszym z pijaków. Ale wino sprawiało tylko, że gnębiące go obrazy wracały żywsze i głębsze.
Próba spisania wspomnień z bitwy to był zły pomysł. Przez to znów stał w cieniu wiśniowych drzew, a zachodzące słońce świeciło mu niemal prosto w oczy, dokładając do różu kwitnących drzew i czerwieni krwi własne odcienie szkarłatu. Znów oddychał, nie, znów łapał powietrze rozpaczliwymi haustami, tarcza ciążyła mu niczym kowadło, a rękojeść miecza zdawała się wrośnięta w pokrwawioną dłoń i miał wrażenie, że nigdy już nie uda mu się rozewrzeć palców.
I znów widział jak między drzewami na dole wszczyna się ruch i nadchodzą koczownicy. Nieco niżsi od Meekhańczyków, ciemnowłosi, ze starannie przystrzyżonymi brodami. Później, o wiele później, dowiedział się, że przez cały czas atakowali ich nie Se-kohlandczycy Yawenyra, lecz wojownicy jednego ze zhołdowanych przez niego ludów. Sahrendey. Tak nazywały się te plemiona. I choć bili się nie o swoją chwałę, walczyli odważnie, pchani jakąś szaloną dumą i dziką, iście barbarzyńską zawziętością. Więc, mimo iż tarcza ważyła więcej niż kowadło, unosił ją jeszcze raz, jeszcze raz pochylał się lekko z mieczem czającym się, by ukąsić szybkim sztychem, lecz z duszą wypełnioną ciemną jak nadchodząca noc rozpaczą.