Subren-kul-Marres, siedząc samotnie w gabinecie w posiadłości dziwnie cichej i spokojnej jak na tę porę dnia, ukrył twarz w dłoniach i po raz pierwszy od trzydziestu lat zapłakał. Płakał nad własną głupotą, nad sobą, swoim synem, nad hańbą rodu. Płakał także nad tym, że od siedmiu pokoleń żaden książę Wschodniej Satrii nie odszedł z tego świata, nie dzierżąc dumnie tytułu Strażnika Chorągwi.
I nie mógł przestać.
* * *
Następnego dnia o świcie pierwsze podjazdy se-kohlandzkiej armii dotarły pod miasto. I zaczęła się największa bitwa w najnowszej historii Imperium.
* * *
Mężczyzna zanurzył pióro w kałamarzu, otarł końcówkę z nadmiaru atramentu i zaczął pokrywać papier prostymi, wyraźnymi literami:
„Córka namawiała mnie to tego, bym spisał wspomnienia z mojego udziału w Bitwie o Meekhan, by nie przepadły.”
Zawahał się. Początek znów był kulawy i niezgrabny, ale w końcu uprzedzał Maiwę, że pisanie nigdy nie było jego mocną stroną. Poza tym będzie jej miło, że wspomina o niej już w pierwszym zdaniu.
„Lecz jak mam opowiedzieć o tym, czego dokonaliśmy, skoro przede mną opowiedziano tę historię już sto razy? Napisano o niej wiele ksiąg, poematów i wierszy. I mnie też wiele razy pytano, proszono, błagano i zmuszano do jej opowiadania, mimo że nie lubię i nie umiem tego robić. Wreszcie przestałem zakładać koszule, na mankietach, których szkarłatną nicią wyhaftowano ANNKS, żeby tylko ludzie dali mi spokój. Nie zasłużyłem na ten monogram, dzięki któremu w każdą rocznicę bitwy, przez całe trzy dni nawet generałowie pierwsi oddają mi honory, a w każdym razie nie zasłużyłem na niego bardziej niż wszyscy ci, którzy zostali tam, w wiśniowych sadach na wzgórzach ols-Tersa, leżąc na ziemi, gdzie krew mieszała się z płatkami kwiatów…”.
Westchnął ciężko, umoczył ponownie pióro, zaciskając je w palcach tak mocno, aż zatrzeszczało. Zaczął pisać pospiesznie, stawiając litery bardziej rozchwiane i gniewne niż przed chwilą:
„Wszyscy, rodzina i przyjaciele, proszą mnie, bym spisał wspomnienia z tej bitwy, bym oddał hołd poległym, jakby jakiekolwiek hołdy były im potrzebne, jakbym nie wiedział, że hołdy i chwała to nic więcej, jak tylko dym i mgła mamiące oczy żywym.
Zacznę więc od tego, że Sześćdziesiąty Siódmy Pułk Piechoty Białej Wydry poszedł do Bitwy o Meekhan w sile dwóch tysięcy czterystu sześćdziesięciu ośmiu ludzi. Wrócił do koszar…”.
Ręka mężczyzny zadrżała, niesforna kropla czerni zawisła groźnie nad papierem. Otarł ją w bibułę, szybkim, nerwowym ruchem, skreślił ostatnie trzy słowa i kontynuował:
„Do koszar wróciło nas pięciuset osiemnastu, z czego czterdziestu trzech oddało później ducha na skutek ran odniesionych w walce. A wszystko to stało się, ponieważ już pierwszego dnia Yawenyr uderzył na Wały Kregana tak potężnie, że zagon Jeźdźców Burzy zdobył kopiec, na którym flagami sygnałowymi przekazywano rozkazy dla całej armii broniącej Doliny Saweradzkiej i…”.
Zamarł i przez chwilę walczył intensywnie z ochotą zmięcia kartki i rzucenia jej w kąt, tam gdzie leżało już kilka innych. Znów nie tak! Nie tak! Chciał opisać te dwa dni i dwie noce tak, jak zapamiętał: z bólem, krwią, strachem i rozpaczą, ale też z dumą, gniewem i tym cholernym, zasranym czymś, co sprawiło, że gdy Samgeris-ols-Tersa, dowódca Sześćdziesiątego Siódmego po raz pierwszy wypowiedział słowa, które stały się bojowym zawołaniem pułku, jego żołnierze śmiali się jak szaleni, choć nie było tam nic do śmiechu. A potem walczyli całą noc tak, że rankiem można było zejść ze wzgórza, nie stawiając stopy na gołej ziemi.
Tyle leżało tam ciał koczowników.
To było przed tym, nim kwiat nie zakwitł na krzemiennej koronie. Nim Wielka Chorągiew nie załopotała nad polem bitwy, a czterdzieści tysięcy jeźdźców nie wykonało największej i najbardziej szalonej szarży kawaleryjskiej w historii Meekhanu.
Umieścił pióro na podstawce i powoli położył dłonie po obu stronach kartki. Zacznij od początku, dziadku, poradziła mu kiedyś najmłodsza wnuczka. Ja zawsze tak robię.
Kałamarz, wytrzeć nadmiar atramentu, sięgnąć po nową kartkę.
„Meekhan, Miasto Miast, stolica Imperium, składa się z dwóch części: Starego Miasta, z sercem nazywanym Krzemienną Dzielnicą, które zostało wzniesione jako pierwsze po tej stronie gór, i Nowego Miasta, które wyrosło nieco obok, ale wielkością i bogactwem dziesięciokrotnie przyćmiło swojego przodka. Stare Miasto rozsiadło się na grzbiecie skalnej ostrogi i w czasach swojej świetności zostało znakomicie ufortyfikowane. Lecz gdy Imperium zaczęło się rozrastać na północ, mury nowej stolicy okazały się zbyt ciasne dla rosnącej metropolii. Więc naprzeciw starych zaczęły się pojawiać nowe dzielnice, i wkrótce dziewięć dziesiątych miasta znalazło się na kilku sąsiednich wzniesieniach, oddzielone od pierwotnej części Meekhanu szeroką i głęboką Doliną Saweradzką. Najpierw nikt tam nie budował, gdyż tereny te należały do cesarza, później zaś okazało się, że okoliczne wzgórza mają lepszy klimat, lepsze ziemie i łatwiejszy dostęp do wody niż szeroka i głęboka, lecz kamienista i poprzecinana kapryśnymi, górskimi potokami dolina, więc zostawiono ją niezagospodarowaną. Z czasem i te ziemie zaczęto wykorzystywać – powstały parki, sady, zbudowano kilka pałaców, które kolejni cesarze w ramach łask i nagród dzierżawili różnym ludziom, a nawet stworzono wielką trasę wyścigów konnych, na której kilka razy w roku zdobywano lub tracono fortuny. Jednak gdyby spojrzeć na mapę, stolica przypomina kształtem dłoń z odchylonym w bok długim kciukiem. Ten kciuk to Stare Miasto, pozostałe palce trzymające się razem to nowe dzielnice, umiejscowione na kilku okolicznych wzgórzach. Wolna przestrzeń między kciukiem a resztą, długa na ponad dwie mile, szeroka zaś na niemal jedną, to Dolina Saweradzka. Stare i Nowe Miasto opierają się o góry, a łączy je Kanma, dzielnica rzemieślników i robotników miejskich, będąca ongiś przedmieściem Starego Miasta. Tam właśnie, między skromnymi kamienicami, wśród wąskich uliczek i placyków, Laskolnyk…”.
Mężczyzna skrzywił się i wykreślił starannie ostatnie zdanie. To, co zrobił Laskolnyk nie miało znaczenia dla jego opowieści. Żadnego znaczenia dla prawie dwóch tysięcy poległych z Sześćdziesiątego Siódmego.
Najmniejszego.
„Mieliśmy, od chwili, gdy cesarz złożył przysięgę w świątyni, kilka miesięcy, by ufortyfikować miasto, które rosnąc w czasach największej potęgi Imperium, nie miało żadnych murów. A nie było to proste zadanie. Nowe dzielnice trzeba by było od północnej, wschodniej i zachodniej strony otoczyć murami o długości ponad dziesięciu mil, lecz nie dało się tego zrobić zimą, gdy mróz ścinał wodę w lód. Zimą nie stawia się kamiennych ani ceglanych murów, bo zaprawa nie zwiąże kamieni ani cegieł”.
Po chwili namysłu znów skreślił ostatnie zdanie, nie będzie pisał takich oczywistości. Zamoczył pióro w kałamarzu i kontynuował:
„Prace nad umocnieniem rozpoczęły się wiosną, ledwo słońce zaczęło mocniej przygrzewać, a i tak większość naszej obrony stanowiły ziemno-drewniane wały, w których linię włączono co solidniejsze budynki, znajdujące się na obrzeżach miasta. I tak okazało się, że najpiękniejsza metropolia świata, klejnot w koronie Imperium, powierza swe istnienie murom z błota i kłód, jakby było stolicą brudnych barbarzyńców z dalekiej Północy. Ale postawiono przy pomocy wojska i mieszkańców trzy, a miejscami nawet cztery linie wałów, im głębiej cofnięte w miasto, tym bardziej wzmocnione coraz liczniejszymi budynkami. Niejeden arystokrata zapłakał, widząc, jak jego fikuśny pałacyk zamienia się we wzmocniony punkt oporu, jak karczuje się stu – i dwustuletnie drzewa w pięknie utrzymanym parku i kopie fosy pośrodku pielęgnowanego od pokoleń trawnika. I tak Meekhan zmienił się w żółwia opancerzonego tak, że nawet nasza piechota nie miałaby ochoty go zdobywać”.