Uśmiechnął się pod nosem. Tak, takie opisy, po wojskowemu proste i przejrzyste mógł tworzyć. Na tym się znał.
„Lecz żółw ten miał słaby punkt – wejście do Doliny Saweradzkiej. Gdyby chciano otoczyć Nowe Miasto murami od strony tej doliny, należałoby wznieść dodatkowe trzy–cztery mile wałów. Zamiast tego zdecydowano się zamknąć tylko wejście do samej doliny, niespełna mila umocnień miała zapewnić nam skrócenie linii obrony i zmniejszyć liczbę wojska potrzebnego do odparcia ataku. Umocnienia te nazwano Wałami Kregana i nie było w tym krzty kpiny. Wierzyliśmy, że cesarz zasługuje na takie uhonorowanie. W końcu osobiście natchnął nas wiarą w zwycięstwo.
Czy…”.
Pióro zawahało się, zadrżało niepewnie. Choć od tej bitwy minęło już wiele lat, pewnych spraw lepiej nie wspominać. O pewnych rzeczach nie pisać. Po chwili mężczyzna zacisnął wargi. Najpewniej tych wspomnień nie będzie czytał nikt, poza jego najbliższymi.
„Czy atak w tym właśnie miejscu był przypadkowy, czy też, jak głosiły późniejsze plotki, Yawenyr miał w mieście szpiegów, którzy wskazali mu ten właśnie fragment wałów – nie wiem. Gdyby koczownicy zdobyli dolinę, weszliby w trzewia Meekhanu – między Stare i Nowe Miasto. Mieliby wymarzone miejsce do ataku na niechronione od tej strony dzielnice. A może, jak powiadają niektórzy, wszystko to od początku było pułapką zastawioną przez geniusz cesarza, który skłonił wschodnich dzikusów do walki na meekhańskich warunkach. Pozornie poza miastem, na otwartym terenie, lecz w rzeczywistości w ciasnej, porośniętej zagajnikami i sadami oraz poprzecinanej strumieniami i stawami dolinie, gdzie jazda miała niewiele miejsca na manewr, gdzie trzeba było bić się twarzą w twarz, tarczą w tarczę, a nie śmigać konno szyjąc z łuku z bezpiecznej odległości. Jeśli jednak był to plan cesarza, siła i zawziętość ataku Se-kohlandczyków zaskoczyła wszystkich. A nas, Sześćdziesiąty Siódmy, najbardziej”.
* * *
Psiarka osadziła konia tak gwałtownie, że aż przysiadł na zadzie, wyprostowała się i powolnym ruchem sięgnęła do torby przy siodle. Żołnierz, który ją zatrzymał, nie miał broni w ręku, co znaczyło, że ci inni, których obecność zdradzało tylko nienaturalne kołysanie się pobliskich krzaków, mają. Najpewniej ciężkie kusze z paskudnymi, grubymi jak męski paluch bełtami, które robiły w ludzkim ciele naprawdę duże dziury.
— Wywiad Zewnętrzny. Raport dla cesarza — zaczęła, zanim jeszcze padło zwyczajowe „Kto jedzie?”.
Co prawda nosiła długą, fioletową pelerynę obszytą złotą lamówką, która z daleka pozwalała zidentyfikować ją jako arcyważnego posłańca, lecz tutaj, ćwierć mili od jednego z cesarskich namiotów, nawet sama Wielka Matka musiałaby mieć odpowiedni glejt, by przejechać dalej.
Żołnierz gwardii w randze porucznika dokładnie obejrzał jej papiery, zwrócił je i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Pierwszy raz tędy jedziesz?
— Tak.
— Dwieście jardów stąd, za słupem milowym jest kolejny posterunek. Lepiej nie podjeżdżaj do nich takim galopem jak tu. Są bardziej nerwowi niż my. W drogę.
Skinęła głową i pomknęła dalej. Była młodym, zwerbowanym ledwo pół roku temu Ogarem. Choć właściwie słowo zwerbowanym nie oddawało tego, co wtedy zaszło. Przybyła do miasta z falą uciekinierów z północnych prowincji, sama, bez rodziny czy przyjaciół i jak ostatnia głupia dała się podejść trójce nieznajomych: dwóm chłopakom w jej wieku i starszej kobiecie o szczerym uśmiechu. Powiedzieli, że pochodzą z tej samej okolicy co ona, powiedzieli, że też szukają kogoś ze swoich. Zaproponowali, że zaprowadzą ją do karczmy, gdzie można za kilka miedziaków wynająć kąt do spania i najeść się do syta. Skończyło się na tym, że stała w wąskim zaułku z nożem w ręce, jeden z jej niedoszłych „przyjaciół” wykrwawiał się z podciętym gardłem, drugi wył, trzymając się za rozpruty brzuch, a ich towarzyszka zadzierając spódnicę i wrzeszcząc wniebogłosy, znikała za rogiem.
Samotna dziewczyna, która przebyła sto mil z grupą uchodźców i nie skończyła z bękartem w brzuchu, musi umieć sobie radzić. Ale dla patrolu miejskiej straży, zwabionego do zaułka wyciem i wrzaskami i tak będzie tylko zwykłą morderczynią.
To był czas Rudej Jesieni, dla obcego w mieście, schwytanego z zakrwawionym nożem w ręku nad trupami dwóch mieszkańców stolicy wyrok mógł być tylko jeden.
Mieli ją powiesić.
A potem do jej celi przyszedł miły, uprzejmy mężczyzna o łagodnym głosie i zaproponował… ocalenie. Okazało się, że ta trójka tubylców znana była w uboższych dzielnicach Meekhanu i ponoć miała na koncie wiele rabunków, a nawet kilka mordów. Sposób, w jaki się z nimi rozprawiła, zwrócił uwagę ludzi, którzy cenili pragmatyzm i hart ducha. Czy zamiast kopać powietrze, wisząc na stryczku, chciałaby służyć Imperium?
Czy chciałaby?
Miała więcej szczęścia niż rozumu, bo właśnie zaczynała się Wielka Czystka i oba wywiady, Wewnętrzny i Zewnętrzny, rekrutowały nowych ludzi skąd tylko się dało, by sprostać wszystkim zadaniom. Był to też chyba jedyny od wielu lat moment, gdy Nora i Psiarnia współpracowały niczym najlepsi kamraci. Człowiek, który w więzieniu złożył jej tę niezmiernie trudną do odrzucenia propozycję, był werbownikiem Ogarów. I tak Psiarka została agentem, nie, to za dużo powiedziane, została szczenięciem, które miało przed sobą długą drogę do prawdziwego Ogara. W ten też sposób trafiła do korpusu cesarskich gońców, gdzie narybek Szczurów i Ogarów służył ramię w ramię z tym wszystkimi urzędnikami, dla których nie było innej roboty, a nawet z pewną liczbą szlacheckich dzieciaków, zbyt młodych by zaciągnąć się do armii, i przez cały dzień dostawała najprostsze i wymagające najmniej myślenia zadania. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Dostarcz wiadomość w jedno miejsce i zanieś odpowiedź w inne.
Jak jej powiedziano, gołębie pocztowe radzą sobie z tym równie dobrze, ale zaletą ludzkich gońców jest to, że nie srają gdzie popadnie.
No i gołębie nie noszą takich fikuśnych peleryn.
Do słupa milowego podjechała stępa, z daleka machając przepustką. Tym razem oprócz ostrzegawczego mrowienia między łopatkami poczuła też zapach lawendy i świeżo skopanej ziemi i gwałtowne swędzenie obu skroni. Gdzieś w pobliżu jakiś mag obmacywał ją czarami.
Sprawdzili ją szybko i bez zbędnych słów, po czym oficer w ciemnoczerwonym płaszczu cesarskiej gwardii wskazał jej ścieżkę.
— Prosto, a za tym zakrętem będziesz już widzieć cesarski namiot. Otacza go rząd czerwonych palików, masz się zatrzymać przed nimi i resztę przejść pieszo. Drogę powrotną wskażą ci później.
Galop, zakręt, cesarski namiot w kolorze granatowym, rząd szkarłatnych tyczek otaczających go w odległości dwudziestu jardów. Zatrzymała konia tuż przed nimi, lekceważąco zarzuciła wodze na jeden z palików i potruchtała do namiotu.
— Wywiad Zewnętrzny, raport dla cesarza — rzuciła wartownikowi, chyba trochę niepotrzebnie, bo ten już usuwał jej się z drogi. Najwyraźniej posłańcy przybywali tu i wybywali niczym pszczoły do ula.
Koczownicy pojawili się wczoraj wieczorem i otoczyli miasto z podziwu godną sprawnością, a od rana, od ponad dwóch godzin, przypuszczali próbne ataki. Kregan-ber-Arlens najwyraźniej zaś nie mógł wytrzymać w jednym miejscu. Opuścił pałac w Starym Mieście, gdzie powinien przebywać dla własnego bezpieczeństwa i od bladego świtu jeździł po zewnętrznych dzielnicach, wizytował pierwszą linię wałów, by osobiście zerknąć na armię Ojca Wojny, a nawet kazał rozstawić namiot w Dolinie Saweradzkiej, skąd dowodzono obroną na tym odcinku. Doprowadzało to do szału zarówno jego generałów, jak i naczelników obu wywiadów, ale w tej chwili nie było nikogo, kto miałby dość odwagi, by kazać młodemu cesarzowi usiąść w spokoju na dupie i czekać. Wiadomym było, że nawet Yawenyr nie jest na tyle szalony, by podejść pod miasto stutysięczną armią i zaatakować je niemal z marszu. Całonocne przygotowania ledwo pozwoliły mu rozstawić wojska na pozycjach. Ten pierwszy dzień powinien być wypełniony testowaniem sił obrońców i ewentualnym, poprzedzonym kilkoma godzinami przygotowań, próbnym szturmem, więc aktywność cesarza była całkowicie niepotrzebna.