Na szczęście Ogary potrafiły go w miarę sprawnie zlokalizować, inaczej Psiarka musiałby latać po całym mieście, by wykonać zadanie.
Wnętrze było takie, jak je sobie wyobrażała – obszerne, z dwoma stołami, których przykryte szafranowymi obrusami blaty uginały się od map, z kilkoma biurkami, przy których kanceliści trwali w pełnym napięcia oczekiwaniu, gotowi pokryć karty kolejnymi rozkazami, i z grupką stojących pod ścianą gońców, noszących, podobnie jak ona, fioletowe peleryny.
Cesarz stał pośrodku, w ciężkiej zbroi, z hełmem pod pachą. Wyglądał na zmęczonego i spiętego.
— Raport? — Odziana w pancerną rękawicę dłoń wyciągnęła się w jej stronę.
— Tak, Wasza Wysokość. — Podała mu zalakowane pismo, lecz wtedy poły namiotu zafurkotały, szarpnięte gwałtownie, i do środka wpadł goniec.
— Panie, przełamali Wał Kregana! Padł Kopiec Weh-Rannina. Straciliśmy flagi sygnałowe dla doliny!
A Kregan-ber-Arlens w jednej chwili stracił całe zainteresowanie jej osobą i pismem, które trzymała w ręku.
* * *
— Atakują kopiec Weh-Rannina, panie pułkowniku! Zaraz padnie!
— Widzę.
Samgeris-ols-Tersa, dowódca Sześćdziesiątego Siódmego, zacisnął usta, zaklął pod nosem. Jego pułk miał trzymać lewą część wejścia do doliny, a Trzydziesty Dziewiąty – prawą. Prawie pięć tysięcy żołnierzy to dość, by obsadzić milę podwójnych umocnień, bo za pierwszym wałem szczerzył drewniane zęby drugi. Z tyłu, w głębi doliny stał w rezerwie Dwudziesty Piąty Pułk, który miał wesprzeć ich, gdyby zrobiło się ciężko. Razem te trzy pułki tworzyły Piąty Stołeczny Regiment Pieszy i wszystkim się wydawało, aż do tej chwili, że to dość, by odeprzeć każdy atak koczowników.
Tylko że natarcie, które rozpoczęło się dwie godziny temu, przerosło ich najgorsze obawy. Wiedzieli, że armia Yawenyra przybywa pod stolicę w pełni przygotowana do oblężenia. Z bateriami katapult i balist, z oddziałami inżynierów i grupami wyspecjalizowanymi w szturmowaniu murów, ale nie sądzili, że ci barbarzyńcy tak szybko ruszą do natarcia. A atak na Wały Kregana od początku wyglądał tak, jakby to miał być decydujący szturm. Gwałtowny ostrzał spowodował, że w kilka chwil palisady obrońców zakwitły tysiącami strzał, a kamienie z katapult i ciężkie pociski z balist nie pozwalały żadnemu z żołnierzy nawet na mgnienie oka wychylić głowy zza osłony. A potem do szturmu ruszyła se-kohlandzka piechota. I to na całej długości wałów jednocześnie. A na ich środku, dokładnie na styku między Sześćdziesiątym Siódmym a Trzydziestym Dziewiątym, pojawiły się wieże oblężnicze. Wieże! Jakim cudem? Zasrani koczownicy musieli przywieźć je pod miasto w częściach i złożyć w nocy. Pierwsza linia umocnień padła po godzinie zawziętej, bezlitosnej walki, druga zaś po pół godzinie. A wybicie w wałach dziur na tyle dużych, by zmieściły się w nich oddziały kawalerii, zajęło atakującym mniej niż kwadrans.
A teraz Samgeris-ols-Tersa patrzył bezsilnie, jak szara, połyskująca stalą masa se-kohlandzkiej jazdy wlewa się w głąb doliny.
Główne siły uderzyły na wprost, w kierunku wzniesionego przez księcia Ohara-weh-Rannina wysokiego na dwieście stóp kopca, gdzie zamontowano pięć olbrzymich masztów, dzięki którym flagi sygnałowe miały być widoczne w całej dolinie. Koczownicy wiedzieli, co robią, bez tych masztów oddziały imperialne, zepchnięte z pierwszej linii obrony, będą zdane na powolnych, łatwych do przejęcia gońców. A magów posiadających aspekty ułatwiające kontakt na odległość było niewielu i wszyscy służyli gdzie indziej.
Koczownicza kawaleria dotarła do kopca, sprawnie okrążyła go z obu stron, po czym, dwoma oddziałami ukształtowanymi w ostre niczym groty włóczni kliny, uderzyła na jego szczyt. Po chwili pierwszy maszt zachwiał się i runął.
Stojący obok dowódcy kapitan kompanii szturmowej zmrużył niedowidzące oczy.
— Jaki sygnał nadali ostatni, panie pułkowniku?
Samgeris-ols-Tersa prychnął gniewnie.
— Jeśli dobrze odczytałem to chyba „pierdolę to”. Nie zadawaj głupich pytań, Ymlech. Zbierz swoich chłopców. Cofamy się, zanim nas odetną.
Większość Sześćdziesiątego Siódmego wciąż była na wałach, ale stanowiło tylko kwestię czasu, kiedy koczownicy otoczą ich i wyrżną. Dwie kompanie broniące lewego skrzydła pułku już były spychane w tył.
— Dokąd, panie pułkowniku?
— Tam — dowódca wskazał odległe o kilkaset kroków wzgórze, które wyglądało z tej odległości jak pokryte biało-różowym puchem. — Do tych sadów wiśniowych.
* * *
Gdy goniec przekazał wstrząsające wieści, cesarz przez moment wyglądał na zaskoczonego. Nie. Na niepewnego i zagubionego.
Przynajmniej Psiarka takie właśnie odniosła wrażenie w czasie tych kilku uderzeń serca, nim Kregan-ber-Arlens nie otrząsnął się z szoku, marszcząc brwi i krzywiąc gniewnie.
— Psiakrew! Nie wierzę, że to robi. Konia! Muszę to zobaczyć na własne oczy!
Nikt nie zaprotestował, a gdy poła namiotu zafurkotała za cesarzem, Psiarka została z pismem w wyciągniętej w bezsensownym geście ręce. Westchnęła, a wtedy jeden z adiutantów posłał jej porozumiewawcze spojrzenie.
— Jaka wstążka.
— Niebieska.
Niebieską wstążką przewiązywano raporty ważne, ale nie najważniejsze.
— Połóż tam — wskazał stół, na którym leżało już kilka innych dokumentów. — Przeczyta, jak sytuacja się uspokoi. Albo i nie.
* * *
„Wzgórze wznosiło się łagodnym grzbietem nad doliną, wyglądając trochę jak wydłużona i mniej stroma wersja kopca, który zdobyli Se-kohlandczycy. A tak naprawdę było to kilka wzgórz, gdyby wykarczować wiśniowe sady, widać by było wyraźnie co najmniej trzy wzniesienia, leżące jedno obok drugiego, ale przerwy między nimi były niewielkie i płytkie, więc dla obrony nie miały żadnego znaczenia”.
Mężczyzna przeczytał ten fragment już trzy razy i znów zacmokał nad nim z irytacją podszytą zniecierpliwieniem. Nie. Z całą pewnością Nieśmiertelni poskąpili mu talentu do składania słów w opowieść. Słuchał i czytał wiele opisów tych wzgórz, gdzie porównywano je do chmur podświetlonych zachodem słońca, do samego słońca wynurzającego się znad horyzontu i do boskiej piany skąpanej w krwi bohaterów – cokolwiek miałoby to znaczyć. A dla niego były to, i zawsze będą, po prostu trzy leżące jedno obok drugiego, niezbyt wysokie wzniesienia, które wiele lat temu jakiś arystokrata postanowił przerobić na sad. A że był dziwakiem lubiącym wiśnie, obsadził je tymi właśnie drzewami. Drzewa rosły miejscami tak gęsto, że ich korony splatały się ze sobą, tworząc dach, czasem tak niski, że żołnierze stojący pod nim nie mieliby szansy zadać porządnego ciosu znad głowy.
Ale w końcu meekhańską piechotę szkolono do tego, by raczej unikać takich uderzeń. W przeciwieństwie do koczowników, dla których zamaszyste cięcia szablą były dość naturalne.