* * *
Samgeris-ols-Tersa prychnął, zirytowany, na co goniec poczerwieniał wyraźnie. Taki wyraz lekceważenia przy odbieraniu cesarskich rozkazów był… niewybaczalny.
— Ani słowa o posiłkach, co? Chłopcze? Ani pół słóweczka. Mam utrzymać te wzgórza z dwoma tysiącami ludzi, a gdybym ustawił ich tarcza przy tarczy, to nawet potrójnej linii byśmy nie zrobili.
Stali na szczycie środkowego wzniesienia, pod dachem z ukwieconych gałęzi wiśni. Wszędzie wokół rosły drzewa, tysiące drzew, w równiutkich szpalerach. Goniec, który sam miał za sobą dziesięć lat służby w armii, musiał przyznać, że cholernie trudno będzie dowodzić obroną tego miejsca, bo widoczność sięgała nie dalej niż kilkadziesiąt jardów, więc nie sposób ustalić kierunku ani siły ataku wroga, dopóki nie znajdzie się on tuż przed tobą.
Jednak rozkaz to rozkaz.
— Rozkazy…
— Słyszałem. I wykonam albo zginę, próbując. Ale byłoby lepiej, gdyby Jego Wysokość choć wspomniał o posiłkach. Odparliśmy już jeden atak, mniej niż tysiąc dzikusów próbowało sprawdzić, czy damy się przestraszyć i uciekniemy. I wiesz co? Bili się naprawdę dobrze, nawet bez koni. Coś mi mówi, że czeka nas długi dzień.
Nagle zewsząd rozległ się stukot siekier. Dowódca Sześćdziesiątego Siódmego Pułku pokiwał głową, wyraźnie zadowolony.
— Szykujemy się, jak słyszysz. Powiedz cesarzowi, że utrzymamy te wzgórza do zmroku.
* * *
„Zgodnie z rozkazem rąbaliśmy drzewa, kładąc je pokotem tam, gdzie koczownicy mogli uderzyć szeroką ławą. Te drzewa były naszymi przyjaciółmi, dawały schronienie przed deszczem strzał, ich nisko rosnące gałęzie zmuszały konnych do zejścia z siodeł i walki pieszo, ale wzgórza były zbyt rozległe, więc ścinaliśmy wiśnie, by gąszcz ich splątanych gałęzi tworzył miejscami coś w rodzaju szerokiego na kilkanaście jardów żywopłotu, uniemożliwiającego przejście. Oczywiście Se-kohlandczycy nie czekali, aż zrobimy, co chcemy, raz po raz uderzali na nas w grupach po trzy–cztery setki, wtedy rzucaliśmy siekiery i łącząc tarcze w mur, odpieraliśmy ich twarzą w twarz. Walczyli…”.
Pióro zastygło nad kartką, nieme. Jak to opisać? Jak przelać na papier tamte chwile? Gdy zamyka oczy, przenosi się tam bez problemu i widzi wznoszące się wokół pnie drzew, niemal czarne w półmroku splątanych koron. Niektóre gałęzie wiszą tak nisko, że muskają głowy i barki skulonych za tarczami żołnierzy. Czuje powietrze, duszne i lepkie jak przed burzą, a przesycający je zapach kwiatów wiśni niemal dławi mu oddech. Jego Trzecia Kompania ma za zadanie utrzymać środkową część wzgórza, więc stoi teraz w drugim szeregu, razem ze swoją dziesiątką, a nad głowami towarzyszy widzi ich. Idą. Najpierw luźne grupki strzelców, łucznicy podbiegają po kilka kroków, zatrzymują się na mgnienie oka i szyją w nich niczym do ćwiczebnych celów. Ale błogosławione przez Matkę drzewa, których gałęzie zwieszają się czasem tuż nad ziemią, przechwytują większość pocisków. Dopiero z kilkunastu jardów łuki zyskują na skuteczności. Strzały lecą niemal płaskim torem i z impetem grzęzną w tarczach. Czasem nawet je przebijają, stojący przed nim żołnierz, którego twarz i imię zatarły się już w pamięci mężczyzny, klnie głośno, gdy wąski grot wychodzi z wewnętrznej strony jego pawęży, zatrzymując mu się cal przed twarzą.
Pamięta krzyk porucznika dowodzącego kompanią.
— Klękać!
Rozkaz działa, jakby niewidzialna siła podcięła im nogi. W końcu po to właśnie ich szkolono, by bez wahania wykonywali każdy. Pierwsze trzy szeregi żołnierzy przyklękają, czwarty, składający się z kuszników, pochyla się lekko i mierzy.
— Strzelać!
Grad bełtów mknie w dół wzgórza, przebija skórzane pancerze. Lekkozbrojni wrzeszczą coś w swoim języku, łapiąc za piersi, brzuchy, ręce czy nogi, tam, gdzie ciężkie pociski grzęzną w ciałach, i padają na ziemię.
— Powstań!
Żołnierze wstają jak jeden mąż, górne krawędzie ich tarcz wyglądają jak połączone niewidzialną listwą.
Idzie na nich reszta.
Tym razem to główne siły, a nie lekka piechota. Ci barbarzyńcy mają solidne, łuskowe napierśniki albo dobre kolczugi, okrągłe tarcze, stalowe hełmy. Idą krok w krok, zwartym szykiem, a nawet jeśli ich linia wygina się tu i ówdzie, to niewiele można im zarzucić. W dłoniach trzymają ciężkie włócznie, a oczy błyszczą im ponurą determinacją. W półmroku przyczajonym pod drzewami nie da się dokładnie ocenić ich liczebności, ale z pewnością jest ich dwa razy więcej niż żołnierzy Trzeciej Kompanii.
Na obu ich skrzydłach wybuchają odgłosy walki.
Inne kompanie też zostały zaatakowane…
Mężczyzna otwiera oczy zdumiony tym, jak daleko zabrały go wspomnienia. W międzyczasie pióro pocałowało kartkę kleksem, niwecząc całą jego pracę. Ale może to i lepiej? Może ci, którzy polegli pod wiśniowymi drzewami, nie zasługują, by ich historię kaleczył w opowieści ktoś tak pozbawiony talentu jak on. Zmiął kartkę i zaczął pisać na nowo:
„Pierwszego dnia bitwy nasz Regiment utrzymał wejście do doliny, odpierając wiele ataków dzikusów ze Wschodu. Trzydziesty Dziewiąty walczył na lewym skrzydle, broniąc Pałacu Łaziennego i otaczającego go stawu. Woda w stawie zrobiła się czerwona od krwi. Dwudziesty Piąty odparł sześć ataków na środku, w tym trzy kawaleryjskie. Pod koniec dnia Sześćdziesiąty Siódmy został zepchnięty niemal na szczyt wzgórz, ale gdy słońce zaszło, wciąż byliśmy zwycięscy, choć pięciuset naszych towarzyszy poległo, a drugie tyle zostało rannych.
Nie wiedzieliśmy wtedy, co szykuje nam noc”.
* * *
— Panie…?
Subren-kul-Marres, odstawił kielich tak gwałtownie, że wino chlapnęło na stół.
— Mówiłem, by mi nie przeszkadzać!
Chciał, by zabrzmiało to groźnie i dumnie, zamiast tego wyszło coś w rodzaju zduszonego jęku. Nieważne. Wszystko było już nieważne. Jego tytuł, majątek, władza, wszystko to pył i błoto. Wrócą z synem do domu, ożeni go z jedną z miejscowych hrabianek, doczeka się wnuków i będzie żył w spokoju przez wiele lat. Zostawi za sobą to bagno zwane stolicą świata i będzie się cieszył życiem.
Wino potrafiło otworzyć mu oczy na wiele spraw.
— Ważne wieści, panie.
Skupił wzrok na człowieku zakłócającym mu spokój. Był głównym lokajem i nadzorował resztę tej bandy, która patrzyła tylko, jak okraść swego dobroczyńcę. Część z niej nie wróciła już do pałacu, ale niczego więcej się nie spodziewał po takich jak oni. W końcu nie wypłacił im jeszcze pieniędzy za ten miesiąc, a ta hołota bez honoru dla brzęczącego srebra zrobi wszystko.
— Mów… — Imię sługi wyleciało księciu z pamięci. — No mów!
— Bitwa, panie…
A tak, bitwa. Choć trwała już cały dzień, to jakby jej nie było. Człowiek musiał dobrze wytężyć słuch, żeby z odgłosów nocy wyłuskać odległy szum, inny od zwykłego gwaru miasta. Ale przyszły jakieś ważne wieści, Subren-kul-Marres miał nadzieję, że jeden z dzikusów uciął łeb cesarzowi. O tak. To byłaby dobra wiadomość.
— Zdobyto wejście do Doliny Saweryjskiej, mój książę. Piąty Regiment… Trzydziesty Dziewiąty Pułk Pieszy został zmasakrowany.
Sługa wyrzucił te słowa z siebie i cofnął się, czekając na reakcję, a książę Wschodniej Satrii przez kilka długich chwil próbował rozszyfrować, w jakim języku ten parweniusz się właśnie odezwał. Wypowiedziane przez sługę słowa brzmiały trochę jak meekh i chyba układały się w jakąś sensowną całość, choć sens ten wciąż mu umykał. Piąty Regiment… Trzydziesty Dziewiąty Pułk… zmasakrowany…
Przecież… Przecież Awener…