Lśniący nowością ambulans zaparkował przy krawężniku. Szef zespołu podbiegł do Arthura, w którego wpatrywała się osłupiała Carol – Ann.
Ratownik wziął rannego pod ramię i chciał odprowadzić do karetki.
– Zapewniam pana, że wszystko jest w porządku – powiedział Arthur, odsuwając się od niego.
– Trzeba zszyć ranę na czole – tłumaczył ratownik, a Carol – Ann wymownymi gestami dawała mu do zrozumienia, że powinien jak najszybciej zabrać stąd poszkodowanego.
– Poza tym tyle tu odłamków szkła, że może pan mieć jego okruszyny w oczach. Muszę zabrać pana do szpitala.
Zmęczony Arthur w końcu się poddał. Ratownik ułożył go na noszach. Przykrył mu oczy sterylnymi gazikami, aby chronić je do chwili przemycia, bo każde poruszenie gałek mogło doprowadzić do uszkodzenia rogówki. Opatrunek skazał Arthura na nieprzyjemną ciemność.
Ambulans ruszył w Suter Street z głośnym wyciem syren, potem skręcił w Van Ness Avenue i skierował się ku San Francisco Memoriał Hospital.
6
Rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Drzwi windy otworzyły się na trzecim piętrze. Napis na tabliczce umieszczonej na ścianie informował, że mieści się tu klinika neurologii. Lauren wysiadła z windy, nie witając nawet kolegów, którzy zjeżdżali na niższe piętra szpitala. Neony wiszące pod sufitem wzdłuż całego korytarza odbijały się w kolorowej, lśniącej jak tafla lodu podłodze. Buty lekarki skrzypiały przy każdym kroku po linoleum. Uniosła rękę, by delikatnie zapukać do sali trzysta siedem, ale zaraz opuściła ją bezwładnie. Weszła.
Z łóżka zabrano już pościel, zniknęła poduszka. Metalowy stojak do kroplówki pozostał na straży, nagi, wyprężony jak szkielet, zepchnięty w kąt przy nieruchomej zasłonie łazienki. Radio na nocnej szafce milczało, pluszaki, które jeszcze rano uśmiechały się z parapetu, zaczęły już pełnić służbę w innych salach. Po rysunkach, które wisiały na ścianie, pozostało tylko parę kawałków taśmy klejącej.
Mała Marcia odeszła dziś po południu, jak mógłby ktoś powiedzieć, ale ktoś inny mógłby po prostu stwierdzić, że umarła. Jednak dla wszystkich pracowników tego piętra pokój trzysta siedem jeszcze przez kilka godzin miał być jej pokojem. Lauren usiadła na materacu, pogładziła oparcie łóżka. Drżącą ręką sięgnęła do szafki nocnej i wysunęła szufladkę. Wyjęła złożoną kartkę i zbierała siły, by poznać zapisany na niej sekret. Dziewczynka, która odeszła w ciemnościach, doskonale ją widziała. Kolor oczu Lauren zatarły łzy. Skuliła się, chcąc powstrzymać spazm.
Uchyliły się drzwi, ale Lauren nie usłyszała oddechu mężczyzny o posiwiałych skroniach, który patrzył na jej łzy.
Pełen godności i elegancki, w czarnym garniturze, o twarzy okolonej starannie przyciętą brodą, Santiago po cichu podszedł do łóżka i usiadł obok lekarki. Położył rękę na jej ramieniu.
– To nie pani wina – szepnął głosem, w którym słyszało się argentyński akcent. – Jesteście tylko lekarzami, nie bogami.
– A kim pan jest? – wyszeptała Lauren, szlochając.
– Jej ojcem, przyszedłem zabrać resztę rzeczy małej, matka nie była w stanie tego zrobić. Musi się pani wziąć w garść. Są tu inne dzieci, jest im pani potrzebna.
– Powinno być odwrotnie – powiedziała Lauren, zalewając się łzami.
– Odwrotnie? – zdziwił się mężczyzna.
– To ja powinnam pana pocieszać – rozpłakała się na dobre.
Mężczyzna, więzień dobrych manier i wstydu, wahał się przez moment, a potem wziął Lauren w ramiona i przytulił. Jego zmęczone oczy o lazurowych tęczówkach zasnuły się łzami. I oto, jakby chcąc towarzyszyć Lauren, jakby przez grzeczność, pozwolił sobie w końcu na okazanie bólu i rozpaczy.
Ambulans zatrzymał się na podjeździe izby przyjęć. Kierowca i ratownik prowadzili Arthura do przeszklonej rejestracji.
– Jest pan na miejscu – powiedział kierowca.
– Mógłby pan zdjąć mi ten bandaż? Zapewniam, że nic mi się nie stało, chciałbym tylko wrócić do domu.
– Świetnie się składa! – podchwyciła władczym tonem Betty, przeglądając kartę, którą podał jej ratownik. – Ja też chciałabym, żeby pan wrócił do domu – ciągnęła – i żeby wszyscy oczekujący w tym holu poszli do siebie, a przede wszystkim sama chętnie wróciłabym do domu. Ale czekając na zmiłowanie boże, musimy zbadać pana i ich wszystkich. Pielęgniarka przyjdzie po pana.
– Jak długo to potrwa? – zapytał niemal nieśmiało. Betty wywróciła oczy, wzniosła ręce ku niebu i rzuciła:
– On jeden wie! Proszę zaprowadzić pacjenta do poczekalni – zwróciła się do ratownika i odeszła.
Ojciec Marcii wstał, otworzył szafę i wyjął z niej pudełko z rzeczami córeczki.
– Bardzo panią lubiła – powiedział, nie odwracając głowy. Lauren spuściła oczy.
– Właściwie nie to chciałem powiedzieć – podjął mężczyzna.
A ponieważ Lauren milczała, zadał jej pytanie.
– Cokolwiek bym teraz powiedział, panią obowiązuje tajemnica lekarska, prawda?
Lauren odparła, że daje mu na to słowo, a Santiago podszedł do łóżka i znów usiadł obok niej, szepcząc:
– Chciałem pani podziękować, że pozwoliła mi się pani wypłakać.
I oboje siedzieli nadal bez ruchu.
– Czy czasami opowiadał pan Marcii historyjki? – zapytała półgłosem Lauren.
– Mieszkałem daleko, przyjechałem z powodu tej operacji. Ale co wieczór dzwoniłem z Buenos Aires. Marcia kładła słuchawkę na poduszce, a ja opowiadałem jej o małej krainie zwierząt i roślin, które żyły w głębokim lesie, na polanie, gdzie nigdy nie pojawił się człowiek. Snułem tę historię przez z górą trzy lata. Zdarzało mi się pogubić, bo był tam zając o magicznej mocy, jelenie, drzewa, z których każde miało swe imię, orzeł, który latał w kółko, bo jedno z jego skrzydeł było krótsze, ale Marcia wyłapywała każdą pomyłkę. Mogłem spotkać uczonego pomidora czy wijącego się ze śmiechu ogórka tylko tam, gdzie pozostawiliśmy je poprzednim razem.
– Czy na polanie była sowa? Santiago uśmiechnął się.
– To był niezły numerek! Emilio pełnił rolę nocnego stróża. Kiedy inne zwierzęta spały, on czuwał nad ich bezpieczeństwem. Ale ta praca była tylko pretekstem dla piekielnie tchórzliwej sowy. O świcie ptak uciekał, ile sił w skrzydłach, do groty. Ukrywał się w niej, bo bardzo bał się światła. A zając był porządnym gościem. Wiedział o wszystkim, ale nie zdradził tajemnicy Emilia. Marcia często zasypiała, zanim skończyłem opowieść, a ja przez kilka minut wsłuchiwałem się w jej oddech, dopóki jej mama nie odłożyła słuchawki. Ten oddech brzmiał w mych uszach jak piękna muzyka, przywoływałem go w pamięci, kładąc się spać.
Ojciec dziewczynki zamilkł. Wstał i podszedł do drzwi.
– Widzi pani, buduję w Argentynie zapory. To wielkie przedsięwzięcie, jednak tylko Marcia była moją dumą!
– Proszę zaczekać! – szepnęła Lauren. Pochyliła się, zaglądając pod łóżko. Mała biała sówka czekała w cieniu materaca, krzyżując skrzydła. Lekarka wyjęła maskotkę i podała ją Santiago. Mężczyzna zawrócił, wziął sówkę i pogładził jej futerko.
– Proszę – powiedział do Lauren, zwracając jej białą sowę. – Niech pani naprawi jej oczy, jest pani lekarzem, powinno się to pani udać. Proszę zwrócić jej wolność, sprawić, żeby już nigdy się nie bała.
Skinął jej głową i wyszedł. W korytarzu, kiedy został sam, przytulił do siebie małe pudełko.