Zaparkował przed kamienicą, w której mieszkała pewna staruszka, przeurocza pani. Wczoraj wieczorem ta kobieta uratowała życie jego najlepszemu przyjacielowi. Miss Morrison właśnie wyszła na spacer z Pablem. Paul wysiadł z wozu i poczęstował ją ciepłym rogalikiem, natychmiast przekazując dobre wieści o Arthurze.
Pielęgniarka po cichu weszła do pokoju sto dwa na oddziale intensywnej opieki. Zmieniła worek, w którym gromadził się płyn ściągany z krwiaka, i zanotowała w karcie dane o stanie pacjenta. Z satysfakcją wsunęła różową kartę na miejsce.
Norma zapukała do gabinetu. Fernstein ujął przełożoną pielęgniarek za rękę i pociągnął za sobą na korytarz. Po raz pierwszy pozwolił sobie wobec niej na poufały gest w szpitalu.
– Mam pomysł – powiedział. – Zjedzmy śniadanie nad oceanem, a potem poleżymy sobie trochę na plaży.
– Nie pracujesz dzisiaj?
– Tej nocy wyczerpałem limit godzin, biorę wolne.
– Muszę uprzedzić w dziale personalnym, że chcę mieć wolny dzień.
– Już to zrobiłem. ' Otworzyły się drzwi windy. Dwaj anestezjolodzy i chirurg ortopeda, nie przerywając rozmowy, skinęli profesorowi głowami, a on odpowiedział na powitanie, wbrew oczekiwaniom Normy, nie puszczając jej ręki. Oboje wsiedli do windy.
O dziesiątej rano oficer policji wszedł do celi, w której spała Lauren. Doktor Brisson wycofał skargę. Zarząd Misji San Pedro Hospital nie zamierzał zgłaszać faktu „wypożyczenia” ambulansu. Laweta dostarczyła już triumpha na parking przed komisariatem. Lauren musiała tylko podpisać protokół, a potem mogła wracać do domu.
Przystanęła na chodniku przed posterunkiem, oślepiona słońcem. Wokół niej miasto tętniło życiem, a ona czuła się dziwnie samotna. Wsiadła do samochodu i pojechała drogą, z której zboczyła ostatniej nocy, by zajrzeć do szpitala San Pedro.
– Czy mogę go zobaczyć? – zapytała miss Morrison, odprowadzając Paula do drzwi.
– Zatelefonuję do pani, kiedy tylko pozwolą na odwiedziny.
– Lepiej niech pan do mnie wpadnie – powiedziała, wspierając się na jego ramieniu. – Chętnie upiekę ciasteczka, zaniesie mu je pan jutro.
Rosę zawróciła, wzięła klucze od mieszkania Arthura i poszła podlać kwiaty. Już teraz brakowało jej młodego sąsiada. Ku jej zdumieniu, Pablo podreptał za nią.
Norma i profesor Fernstein leżeli na białym piasku Baker Beach. On trzymał ją za rękę, obserwując tańczącą na niebie mewę. Ptak rozwinął skrzydła, dając się unieść prądom zstępującym.
– Co cię tak martwi? – zapytała Norma.
– Nic – mruknął Fernstein.
– Kiedy przestaniesz pracować w szpitalu, będziesz mógł robić mnóstwo innych rzeczy: podróżować, wygłaszać odczyty, w końcu zadbać o ogród… jak wszyscy emeryci…
– Kpisz sobie ze mnie? Fernstein odwrócił się, by uważnie spojrzeć na Normę.
– Liczysz moje zmarszczki? – zapytała.
– Domyślasz się, że nie po to poświęciłem czterdzieści lat życia neurochirurgii, żeby skończyć, przycinając tuje i bugenwille. Ale wzmianka o konferencjach i podróżach nawet mi się podoba, pod warunkiem że będziesz ze mną jeździła.
– Emerytura aż tak cię przeraża, że mi to proponujesz?
– Nie, ani trochę. Pamiętaj, że to ja przyspieszyłem tę chwilę, bo pragnąłem nadrobić stracony czas, chciałbym, żeby coś po nas zostało.
Norma uniosła się na łokciu i z rozczuleniem spojrzała na mężczyznę, którego kochała.
– Wallacie Fernsteinie, dlaczego z uporem odmawiasz leczenia? Dlaczego nie chcesz przynajmniej spróbować?
– Normo, błagam, nie wracajmy do tego tematu, podróżujmy sobie, zapomnijmy o konferencjach. A kiedy „krab” ostatecznie mnie pokona, pochowasz mnie tam, gdzie prosiłem. Chcę umrzeć podczas wakacji, a nie przy stole operacyjnym, gdzie spędziłem lwią część życia, a już na pewno nie w amfiteatrze, pośród ludzi.
Norma pocałowała profesora w usta. Oni dwoje na tej pustej plaży byli jak para cudownych, starych kochanków.
Lauren zamknęła za sobą drzwi mieszkania. Tego ranka nie było tu nawet Kali, która radośnie by ją powitała. Światełko automatycznej sekretarki pulsowało, więc lekarka włączyła głośnik, ale nie wysłuchała do końca wiadomości nagranej przez matkę. Poszła do alkowy, skąd rozpościerał się widok na zatokę, sięgnęła po telefon komórkowy i wybrała numer. Mewa lecąca znad Baker Beach przysiadła na słupie telegraficznym, tuż za oknem. Ptak przechylił łebek, jakby chciał lepiej ją widzieć, uderzył skrzydłami i odleciał na plażę. Lauren wybrała numer Fernsteina, ale słysząc automatyczną sekretarkę, rozłączyła się. Zatelefonowała do Memoriału, przedstawiła się i poprosiła o połączenie z lekarzem dyżurnym. Chciała dowiedzieć się o stan zdrowia pacjenta, którego operowała tej nocy. Neurolog właśnie udał się na obchód, więc podała swój numer, prosząc, aby się z nią skontaktował.
Paul czekał od godziny, siedząc na krześle pod ścianą holu. Odwiedziny zaczynały się dopiero o trzynastej.
Kobieta z zabandażowaną głową tuliła do piersi kopertę z kliszami rentgenowskimi, jakby to był bezcenny skarb.
Tryskające energią dziecko bawiło się samochodzikiem, wykorzystując jako sieć drogową fioletowo – pomarańczowe pasy na dywanie.
Starszy elegancki pan stał ze splecionymi na plecach rękami, uważnie przyglądając się reprodukcjom akwarel. Gdyby nie charakterystyczna szpitalna woń, można by pomyśleć, że to jakaś galeria sztuki.
W korytarzu drzemała na noszach owinięta kocem młoda kobieta, której założono kroplówkę. Czuwali nad nią dwaj stojący obok sanitariusze.
Dziecko chwyciło leżącą na stoliku gazetę i zaczęło drzeć ją na kawałki, robiąc monotonny, ale irytujący hałas. Matka nie zwracała uwagi na jego zachowanie, bo zapewne cieszyła ją krótka chwila wytchnienia.
Paul patrzył na wiszący przed nim zegar. Wydawało mu się, że zbliżająca się do niego pielęgniarka ma mu coś do powiedzenia, ona jednak tylko się uśmiechnęła i stanęła przed dystrybutorem z napojami. Ponieważ długo szperała po kieszeniach, szukając drobnych, Paul wstał i podszedł do niej. Wrzucił monetę i pytająco spojrzał na pielęgniarkę, zawieszając palec nad przyciskami.
– Red buli! – rzuciła zaskoczona.
– Jest pani aż tak zmęczona? – zapytał, wybijając szereg cyfr, by wydostać napój z maszyny.
Potem nastąpiła seria zgrzytów, butelka przesunęła się i opadła do pojemnika. Paul wydobył ją i podał pielęgniarce.
– Oto pani napój energetyzujący.
– Mam na imię Nancy! – powiedziała, dziękując mu uśmiechem.
– Znam już pani imię z identyfikatora – odparł ponuro.
– Czy coś się stało? – spytała.
– Czekam!
– Na lekarza?
– Na oficjalną godzinę odwiedzin. Pielęgniarka rzuciła okiem na zegarek.
– Do kogo pan przyszedł?
– Do Arthura…
Ale zanim zdążył podać nazwisko, Nancy skinęła ręką i pociągnęła go za sobą w głąb korytarza.
– Wiem, o kim pan mówi, proszę za mną! Zaprowadzę pana, regulamin ma sens, pod warunkiem że od czasu do czasu się go narusza.
Podeszła do drzwi pokoju trzysta siedem.
– Powinni byli zatrzymać go na oddziale intensywnej opieki do wieczora, ale lekarz dyżurny uznał, że jego stan jest zadowalający, więc odesłał pacjenta do nas. Ciągnęłyśmy zapałki i ja wygrałam.
Paul patrzył na nią, nie rozumiejąc.
– Co pani wygrała?
– Zajmuję się nim! – oznajmiła, mrugając okiem.
Szafa, wyplatane krzesło i stolik na kółkach stanowiły umeblowanie pokoju. Arthur spał, oddychając przez rurkę, która doprowadzała tlen do jego nosa. Był podłączony do kroplówki. Głowę miał odwróconą na bok i zabandażowaną. Paul zbliżył się do niego bardzo wolno, starając się panować nad emocjami. Przysunął do łóżka krzesło. Gdy patrzył na pogrążonego we śnie Arthura, pamięć podsuwała mu wiele wspomnień, obrazy wspólnie spędzonych chwil.