– Pewnie wyglądam tragicznie? – wyszeptał Arthur, nie otwierając oczu.
Paul kaszlnął.
– Jak maharadża, który zdrowo sobie popił.
– Jak się miewasz?
– Kogo to obchodzi? Powiedz lepiej, co z tobą!
– Boli mnie głowa i jestem piekielnie zmęczony – odparł bełkotliwym głosem Arthur. – Zepsułem ci wieczór, co?
– W pewnym sensie, ale przede wszystkim napędziłeś mi strachu.
– Nie rób takiej zbolałej miny, Paul.
– Przecież masz zamknięte oczy!
– Widzę cię mimo to. I przestań się zamartwiać, lekarze mi powiedzieli, że kiedy krwiak się wchłonie, szybko wrócę do zdrowia. To najlepszy dowód!
Paul podszedł do okna, z którego rozciągał się widok na szpitalny ogród. Alejką obsadzoną kwiatami szła wolno jakaś para. Mężczyzna miał na sobie szlafrok, kobieta podtrzymywała go. Usiedli na ławce, pod lipą. Paul nadal wyglądał przez okno.
– Wciąż jeszcze mam za dużo wad, żeby spotkać kobietę mojego życia, ale bardzo chciałbym się zmienić.
– Co chciałbyś zmienić?
– Na przykład wyzbyć się egoizmu, który każe mi mówić o sobie, kiedy stoję przy twoim łóżku w szpitalu. Chciałbym być taki jak ty.
– Zazdrościsz mi tego turbanu na głowie i piekielnej migreny?
– Chciałbym umieć odprężyć się, wyzbyć tego cholernego strachu, który skręca trzewia, i traktować wady drugiego człowieka jak drobne niedogodności.
– Chyba mówisz o miłości?
– O czymś w tym rodzaju, tak… To, co zrobiłeś, jest niesamowite!
– Bo dałem się przejechać tej przyczepie?
– Bo kochałeś, nie otrzymując nic w zamian. Potrafiłeś żyć uczuciem, które tliło się w tobie, uszanowałeś jej wolność, cieszyłeś się, myśląc, że gdzieś jest, ale nawet nie próbowałeś się z nią spotkać. A wszystko wyłącznie po to, żeby ją chronić.
– Wcale nie chciałem jej chronić, Paul. Pragnąłem tylko dać jej czas, by mogła się spełnić. Gdybym powiedział prawdę, gdybyśmy przeżyli całą tę historię, oderwałbym ją od jej życia.
– I wciąż będziesz na nią czekał?
– Tak długo, jak zdołam. Pielęgniarka, która po cichu weszła do pokoju, dała Paulowi znak, że czas wizyty dobiega końca. Arthur potrzebował wypoczynku. Wbrew swym obyczajom Paul nie próbował się z nią targować. W progu zatrzymał się jeszcze, odwrócił i spojrzał na Arthura.
– Nigdy więcej nie rób mi takich numerów.
– Paul!
– Słucham?
– Ona tu była tej nocy, prawda?
– Teraz odpocznij, pogadamy o tym później. Paul szedł korytarzem ze zwieszoną głową. Przy windzie dogoniła go Nancy. Weszła do kabiny i wcisnęła guzik drugiego piętra. Spuściła oczy, wpatrując się w podłogę.
– Jest pan całkiem przystojny – rzuciła.
– A nie widziała mnie pani jeszcze w przebraniu chirurga!
– Nie, ale słyszałam waszą rozmowę. A ponieważ Paul zdawał się nie rozumieć, co próbowała mu powiedzieć, spojrzała mu prosto w oczy i dodała, że dobrze mieć takiego przyjaciela jak on. Kiedy drzwi kabiny zaczęły się rozsuwać, wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek, a potem uciekła.
Profesor Fernstein zostawił Lauren wiadomość na automatycznej sekretarce. Zależało mu na jak najszybszym spotkaniu. Powiedział, że wpadnie wieczorem. Rozłączył się, nie podając powodów tej nagłej wizyty.
– Nie wiem, czy powinniśmy to robić – powiedziała pani Kline.
Fernstein schował telefon komórkowy.
– Nie sądzi pani, że już za późno na zmianę linii postępowania? Nie może się pani narażać na powtórną utratę córki, zawsze to pani powtarzała, prawda?
– Sama już nie wiem, może wyznając jej wreszcie prawdę, oboje zrzucilibyśmy z siebie ten potworny ciężar.
– Wyznać komuś swój grzech, żeby ulżyć sumieniu, to wspaniała idea, przede wszystkim jednak – czysty egoizm. Jako matka może się pani obawiać, że córka pani nie wybaczy. Ja nie mogę znieść myśli, że kiedyś dowie się, że się poddałem, że chciałem ją odłączyć.
– Postępował pan zgodnie ze swą wiedzą i sumieniem, nie ma pan sobie nic do zarzucenia.
– Ale to nie ta prawda jest najważniejsza – ciągnął profesor. – Gdybym znalazł się na jej miejscu, gdyby mój los zależał od jej lekarskiej decyzji, to z pewnością – wiem o tym – nigdy by się nie poddała.
Matka Lauren usiadła na ławce, Fernstein poszedł w jej ślady. Spojrzenie starego profesora błądziło po spokojnych wodach małego portu.
– W najlepszym razie zostało mi jeszcze półtora roku! Kiedy odejdę, sama pani zdecyduje, jak postąpić!
– Wydawało mi się, że przechodzi pan na emeryturę z końcem roku?
– Nie mówię o emeryturze. Pani Kline położyła dłoń na ręce starego profesora. Jego palce drżały. Sięgnął po chusteczkę i otarł czoło.
– Przez tych czterdzieści lat ocaliłem wielu ludzi, ale sądzę, że nigdy ich nie lubiłem, chciałem tylko leczyć. Odnosiłem zwycięstwo nad śmiercią i chorobą, byłem od nich silniejszy – aż dotąd. Nie zdobyłem się nawet na to, żeby spłodzić dziecko. To przecież porażka dla kogoś, kto twierdzi, że poświęcił się życiu!
– Dlaczego spośród tylu uczniów wybrał pan właśnie moją córkę?
– Ponieważ zawsze pragnąłem być taki jak ona. Jest odważna, podczas gdy ja byłem tylko wytrwały i uparty, potrafi tworzyć, gdy ja tylko powtarzałem, ona przeżyła, a ja umrę i piekielnie boję się śmierci. Budzę się nocą i czuję blady strach. Chętnie kopałbym te drzewa, które mnie przeżyją. Nie zrobiłem tylu rzeczy!
Pani Kline wzięła profesora za rękę i poprowadziła go alejką.
– Dokąd idziemy?
– Proszę po prostu za mną iść i nic nie mówić. Prowadziła go wzdłuż nabrzeża Mariny. Przed nimi, w pobliżu wodospadu, rozpościerał się skwer, na którym roiło się od małych dzieci. Trzy huśtawki wzbijały się pod niebo dzięki nadludzkim wysiłkom popychających je rodziców. Zjeżdżalnia nie pustoszała ani na chwilę mimo starań dziadka, który próbował kierować ruchem. Mali robinsonowie szturmowali konstrukcję z drewna i lin, jakiś chłopczyk krzyczał z przerażenia, bo utknął w czerwonej rurze. Nieco dalej matka bezskutecznie namawiała swojego cherubina, żeby wyszedł z piaskownicy i zjadł podwieczorek. Wokół młodej opiekunki wirował piekielny krąg małych dzikusów, którzy wyli jak Indianie zamierzający oskalpować jeńca. Dwaj chłopcy kłócili się o piłkę. Wszystkie te płacze, wrzaski, okrzyki i śmiechy tworzyły niesamowity chór. Pani Kline oparła się o balustradę i obserwowała to niewielkie piekiełko. Uśmiechając się z rozczuleniem, spojrzała na Fernsteina.
– Widzi pan, nie stracił pan wszystkiego!
Dziewczynka, która galopowała na koniku na resorach, odwróciła głowę. Jej tata otworzył furtkę prowadzącą na plac zabaw. Zeskoczyła z rumaka, wybiegła mu naprzeciw i padła w ramiona. Mężczyzna podniósł ją, a dziecko przytuliło się, wciskając główkę w jego pierś. Ten banalny gest wzruszał szczerością i spontanicznością.
– Kusząca perspektywa – uśmiechnął się profesor. Spojrzał na zegarek i pożegnał panią Kline – musiał zdążyć na spotkanie z Lauren. Wiedział, że jego decyzja, choć podjęta dla jej dobra, doprowadzi ją do szału. Pani Kline obserwowała go, gdy szedł samotnie przez park, a potem skręcił na parking i wsiadł do samochodu.
Drzewa przy Green Street uginały się pod ciężarem liści. O tej porze roku ulica oszałamiała bogactwem kolorów. Ogrody przed wiktoriańskimi kamienicami pełne były kwiatów. Profesor podszedł do domofonu, przedstawił się, usłyszawszy głos Lauren, i wszedł na górę. Siedząc na kanapie w salonie, z powagą oznajmił Lauren, że została zawieszona. Przez dwa tygodnie nie ma prawa zbliżać się do Memoriał Hospital. Ale Lauren nie chciała mu wierzyć, bo taka decyzja mogła zostać podjęta jedynie przez komisję dyscyplinarną, przed którą miałaby prawo się bronić. Fernstein poprosił, żeby go wysłuchała. Bez większego trudu nakłonił administratora Misji San Pedro do rezygnacji z oskarżania doktor Kline. Żeby jednak przekonać Brissona, by wycofał oskarżenie, potrzebna była moneta przetargowa. Lekarz zażądał przykładnego ukarania Lauren. Dwa tygodnie bezpłatnego urlopu wydawały się błahostką w porównaniu z tym, na co byłaby narażona, gdyby nie udało się wyciszyć sprawy. Nie wątpił, że bezczelność Brissona doprowadza ją do szału. Lauren, oburzona targami, które pozwoliły temu łajdakowi uniknąć odpowiedzialności za niesłychane wprost zaniedbania i brak kompetencji, rozumiała, że profesor pragnie, by cała ta sprawa nie odbiła się na jej karierze.