Usiadła na brzegu łóżka i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nie ma dziś dyżuru.
Wyszła z sypialni, stanęła przy kuchennym blacie, włączyła czajnik elektryczny i czekała, aż zagotuje się woda.
Wyciągnęła rękę po telefon, ale spojrzała na zegar na piekarniku i powstrzymała się. Nie było jeszcze ósmej, nie zastanie Berty w dyżurce.
Godzinę później biegła spokojnie alejkami Mariny. Kali z wywieszonym językiem starała się dotrzymać jej kroku.
Lauren powiodła wzrokiem za dwiema karetkami, które przejechały na sygnale. Chwyciła telefon komórkowy, który wisiał na smyczy na jej szyi. Słuchawkę podniosła Berty.
Pracownicy izby przyjęć wiedzieli o zastosowanych wobec Lauren sankcjach. Zespół chciał nawet podpisać petycję, domagając się natychmiastowego przywrócenia jej do pracy, ale przełożona pielęgniarek, która dobrze znała Fernsteina, przekonała pracowników, żeby odstąpili od tego zamiaru. Nie przerywając biegu, Lauren uśmiechnęła się, wzruszona tą postawą, która dowodziła, że nie jest tylko anonimowym członkiem zespołu. Betty opowiadała jej o wszystkim, co się dzieje, wykorzystała więc okazję, żeby przemycić pytanie o pacjenta z pokoju trzysta siedem. Betty zamilkła.
– Mało miałaś przez niego kłopotów?
– Betty!
– Jak chcesz. Nie byłam jeszcze na górze, ale zadzwonię do ciebie, kiedy się czegoś dowiem. Na razie mamy spokój. A co u ciebie?
– Uczę się robić różne bezsensowne rzeczy.
– Na przykład?
– Dziś rano poświęciłam ponad dziesięć minut na makijaż.
– No i co? – zapytała ciekawa odpowiedzi Betty.
– Natychmiast go zmyłam!
Betty wkładała karty chorych do przegródek lekarzy, podtrzymując słuchawkę ramieniem.
– Przekonasz się, że te dwa tygodnie odpoczynku pomogą ci znowu cieszyć się drobnymi przyjemnościami życia.
Lauren przystanęła przy budce z lodami, żeby kupić wodę mineralną. Opróżniła butelkę niemal duszkiem.
– Obyś miała rację, bo już po jednym poranku bezczynności zaczynam bzikować. Teraz właśnie biegam i modlę się, żeby przynajmniej mieć wokół siebie ludzi.
Betty obiecała, że zadzwoni, kiedy dowie się czegoś nowego, ale teraz musiała kończyć, bo podjechały dwie karetki. Lauren rozłączyła się. Oparła stopę na ławce i wiążąc sznurowadło, zastanawiała się, czy ta troska o zdrowie człowieka, którego jeszcze wczoraj nie znała, naprawdę wynika z poczucia odpowiedzialności.
Paul wziął kluczyki od samochodu i wyszedł z biura. Uprzedził Maureen, że przez całe popołudnie ma spotkania, postara się jednak wpaść pod koniec dnia. Pół godziny później wszedł do holu San Francisco Memoriał Hospital i wbiegł na pierwsze piętro, przeskakując po cztery schody, na drugie – po trzy, a już tylko po jednym – na trzecie. Ogarnięty złością, obiecał sobie, że od najbliższego weekendu będzie regularnie chodził do siłowni. Natknąwszy się na Nancy, która wychodziła właśnie z pokoju chorych, pocałował ją w rękę i oddalił się, zostawiając osłupiałą dziewczynę na korytarzu. Wszedł do pokoju Arthura i zbliżył się do łóżka.
Najpierw udawał, że reguluje kroplówkę, potem ujął Arthura za rękę i patrząc na zegarek, bawił się w mierzenie pulsu.
– Pokaż język – rzucił wesołkowato.
– Może mi powiesz, co to za gra? – zapytał Arthur.
– Kradłem ambulanse, porywałem nieprzytomnych ludzi, a teraz zaczynam się specjalizować. Szkoda, że przegapiłeś najlepsze. Nie widziałeś mnie w zielonym fartuchu, masce i tej uroczej czapeczce na głowie. Wyglądałem zabójczo!
Arthur usiadł na łóżku.
– Naprawdę byłeś przy operacji?
– Szczerze mówiąc, wyobrażamy sobie, że medycyna to coś niesamowitego, ale chirurg czy architekt to jedno i to samo – wszystko jest kwestią pracy zespołu! Brakowało im ludzi, a ja byłem pod ręką, nie mogłem bezczynnie siedzieć, więc pomagałem.
– A Lauren?
– Jest niezwykła. Znieczula, tnie, zszywa, reanimuje, i to z jakim temperamentem! Praca z nią to ogromna przyjemność.
Arthur spojrzał na niego posępnie.
– Co się stało? – zaniepokoił się Paul.
– Przeze mnie będzie miała kłopoty!
– Owszem, i nareszcie będziecie kwita! Czy nie wydaje ci się fascynujące, że jedyną osobą, o którą się nie martwicie, urządzając sobie te wieczorki, jestem ja?
– Miałeś jakieś kłopoty? Paul kaszlnął i uniósł Arthurowi powiekę.
– Dobrze wyglądasz! – oznajmił, przybierając ton lekarza.
– Jak się z tego wymigałeś? – nie ustępował Arthur.
– Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, to zachowałem się jak gówniarz. Kiedy policja pojawiła się przy drzwiach bloku operacyjnego, ukryłem się pod stołem i dlatego musiałem zostać tam do końca zabiegu. Prawdę mówiąc, jeżeli odliczyć wszystkie omdlenia, patrzyłem na to przez dobrych pięć minut. To jej zawdzięczasz życie, ja niewiele zdziałałem.
Do pokoju weszła Nancy. Zmierzyła Arthurowi ciśnienie i zapytała, czy nie zechciałby wstać i na próbę zrobić paru kroków. Paul zaproponował, że mu w tym pomoże.
Doszli do końca korytarza. Arthur czuł się dobrze, odzyskał równowagę i chciał nawet kontynuować spacer. Idąc przez szpitalny park, poprosił Paula, żeby wyświadczył mu dwie przysługi…
Paul wyszedł, kiedy tylko Arthur wrócił do łóżka. Po drodze wstąpił do kwiaciarni przy Union Street. Zamówił bukiet z białych piwonii i wsunął między kwiaty kartkę, którą Arthur wręczył mu w kopercie. Kwiaty miały zostać doręczone przed wieczorem. Potem zawrócił do Mariny i zaparkował przed klubem wideo. Około siódmej wieczorem odwiedził Rosę Morrison i przekazał jej informacje na temat Arthura, a także wręczył ostatnią część przygód w Zamku Fu Manchu.
Lauren leżała na dywanie, pracując nad doktoratem. Jej matka siedziała na kanapie w salonie i przeglądała kolorowe czasopisma. Od czasu do czasu zerkała na córkę.
– Co ci strzeliło do głowy? Jak mogłaś zrobić coś takiego? – zapytała, rzucając pismo na stolik.
Lauren milczała, nie przerywając robienia notatek w skoroszycie.
– Przecież mogłaś sobie zrujnować karierę, wszystkie lata pracy poszłyby na marne, i w imię czego? – zżymała się matka.
– A ty straciłaś wiele lat przy mężu. I jeśli się nie mylę, nie uratowałaś tacie życia?
Matka Lauren wstała.
– Wyprowadzę Kali na spacer – rzuciła, sięgając po wiszący w przedpokoju płaszcz. Zaraz potem Lauren usłyszała, jak trzasnęły drzwi.
– Do widzenia – szepnęła, wsłuchując się w cichnący odgłos kroków.
Pani Kline natknęła się na dole na posłańca. Niósł ogromny bukiet białych piwonii i szukał mieszkania Lauren Kline.
– Nazywam się Kline – oświadczyła, odczepiając przypiętą do celofanu kopertę.
Kazała mu zostawić kwiaty w holu, zabierze je, wracając. Dała mu napiwek i chłopak odszedł.
Kiedy znalazła się na ulicy, uchyliła kopertę i odczytała trzy zapisane na kartoniku słowa: „Zobaczyć Cię znowu”. Poniżej widniało imię: „Arthur”.
Pani Kline zgniotła kartkę i wcisnęła ją do kieszeni płaszcza.
W dzielnicy był tylko jeden skwer, gdzie psy miały wstęp. Jeżeli przeznaczenie kieruje się własną logiką i celami, to człowiek pozbawiony wyobraźni z pewnością uznaje za dalekie od doskonałości. Pani Kline usiadła na ławce. Starsza pani, która czytała gazetę, poczuła chęć, by nawiązać znajomość z sąsiadką.
Na ogrodzonym terenie dla psów Kali właśnie wskoczyła na jack russela, który odpoczywał sobie spokojnie w cieniu lipy.