Выбрать главу

– Mam wrażenie, że coś panią gnębi – zaczęła staruszka. Pani Kline drgnęła.

– Po prostu się zamyśliłam – odparła matka Lauren. – Nasze psy chyba się zaprzyjaźniły…

– Pabla zawsze pociągały duże suczki, ale widzę, że muszę przypomnieć mu kilka podstawowych zasad, bo robią to nie tak… Coś panią gnębi?

– Nic szczególnego!

– Jeżeli ma pani ochotę na zwierzenia, to nie znajdzie pani lepszej słuchaczki: jestem głucha jak pień!

Pani Kline spojrzała na Rosę, która nie oderwała oczu od gazety.

– Ma pani dzieci? – zapytała niechętnie. Pani Morrison pokręciła głową.

– W takim razie nie zdoła pani zrozumieć.

– Ale kochałam mężczyzn, którzy je mieli!

– To zupełnie co innego.

– Zawsze mnie to denerwowało! – zaprotestowała Rosę. – Ludzie, którzy mają dzieci, patrzą na bezdzietnych jak na istoty z innej planety! Kochać mężczyznę jest równie trudno, jak wychować dziecko.

– Nie podzielam pani opinii.

– I nadal jest pani mężatką? Pani Kline spojrzała na swoją rękę, na której czas zatarł już ślad po obrączce.

– I jakich to trosk przysparza pani córka?

– Skąd pani wie, że to nie syn?

– Zgadłam, w końcu wybór nie jest wielki.

– Wydaje mi się, że zrobiłam coś złego – szepnęła matka Lauren.

Staruszka odłożyła gazetę i uważnie słuchała.

– Z tymi kwiatami rzeczywiście postąpiła pani paskudnie! I dlaczego tak bardzo się pani boi jej spotkania z tym chłopcem?

– Bo on może ożywić przeszłość i w ten sposób zaszkodzić nam obu.

Starsza pani znów sięgnęła po gazetę, ale po krótkim namyśle odłożyła ją na bok.

– Nie wiem, co się kryje za pani słowami, ale nie da się nikogo chronić kłamstwem.

– Przepraszam panią – szepnęła matka Lauren – opowiadam o czymś, czego nie może pani zrozumieć.

Ale Rosę Morrison zdołała wszystko zrozumieć. Matka Lauren zawahała się, czy zwierzając się obcej kobiecie, nie podejmie zbędnego ryzyka. Chęć podzielenia się z kimś prawdą i uwolnienia od samotności wzięła górę. Zebrała myśli i opowiedziała historię mężczyzny, który porwał młodą kobietę, żeby ją ocalić, gdy poddała się już nawet jej rodzona matka.

– Czy ten młodzieniec nie ma przypadkiem dziadka wdowca?

– Nie widziałam go od chwili, gdy oddał mi klucze do mieszkania.

– I tak po prostu zniknął?

– Powiedzmy, że trochę mu pomogliśmy.

– My?

– Pewien znany neurochirurg wyjaśnił mu, jak bardzo kruche jest zdrowie mojej córki. Znalazł wiele argumentów, by go przekonać, że powinien zniknąć z jej życia.

– I ten mężczyzna odszedł, wierząc, że tak będzie najlepiej? Matka Lauren westchnęła.

– Tak.

– Sądziłam, że sprawa jest poważniejsza! – podjęła starsza pani. – No cóż, mężczyzna, który oszalał z miłości, traci rozum! A czy ten profesor był z nim szczery?

– Wiem, że był szczery, ale nie wiem, czy to, co mówił, jest prawdą. Lauren bardzo szybko doszła do siebie, po kilku miesiącach wróciła do dawnego trybu życia.

– Myśli pani, że jest już za późno, żeby jej o wszystkim powiedzieć?

– Nie ma dnia, żebym się nad rym nie zastanawiała, ale nie potrafię sobie wyobrazić jej reakcji.

– Widziałam niejedno życie zmarnowane przez takie rodzinne tajemnice. Nie dane mi było mieć dzieci i wbrew temu, co powiedziałam, żeby dodać sobie otuchy, ubolewam nad tym. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak bardzo. Ale zbyt często kochałam, żeby wierzyć, że jestem do tego zdolna. Szczerze mówiąc, to też tylko wymówka, żeby nie przyznawać się przed sobą do egoizmu. Rozumiem pani obawy, choć jestem przekonana, że nie są słuszne. Miłość to tolerancja, i właśnie to stanowi o jej sile.

– Bardzo bym chciała, żeby miała pani rację.

– Czasem odchodzimy od mężczyzny, wierzymy, że już o nim zapomniałyśmy… aż jakieś wspomnienie ożywi pamięć o nim… Jak więc można by odrzucić miłość, jaką darzymy rodziców? Marnujemy mnóstwo czasu, nie mówiąc im, jak ich kochamy, a gdy umrą, uświadamiamy sobie, że potwornie nam ich brakuje.

Staruszka pochyliła się w stronę pani Kline.

– Jeżeli ten młody człowiek ocalił życie pani córki, jest pani jego dłużniczką. Niech go pani odszuka.

I Rosę znów pogrążyła się w lekturze gazety. Pani Kline siedziała na ławce jeszcze przez chwilę, potem pożegnała się, przywołała Kali i odeszła parkową alejką.

Wracając, zabrała bukiet pozostawiony w holu. W mieszkaniu nikogo nie było. Ułożyła piwonie w wazonie, postawiła go na stoliku i zamknęła za sobą drzwi.

Dzień płynął za dniem, a każdy był monotonny i podobny do minionego. Co rano Lauren spacerowała długo pośród drzew parku Presidio. Czasami docierała aż na plażę. Siadała na piasku i czytała notatki do doktoratu, nad którym pracowała co wieczór.

Inspektor Pilguez w końcu przystosował się do godzin pracy Natalii. Co dzień w południe jedli razem posiłek i nie przeszkadzało im, że dla niej to pierwsze śniadanie, a dla niego obiad.

W ciągu dnia, w wolnej chwili – między spotkaniem a pracą w biurze i wizytą na placu budowy – Paul spotykał się z Onegą, która czekała na ławce przy fontannie, spoglądając na zatokę.

Miss Morrison chodziła z Pablem do pobliskiego parku, by nacieszył się letnimi popołudniami i swobodą. Czasem spotykała tam panią Kline, a pewnego dnia poznała idącą z suczką Lauren. Był piękny słoneczny czwartek. Miss Morrison miała ochotę zagadnąć dziewczynę, postanowiła jednak nie odrywać jej od lektury. Kiedy Lauren oddaliła się, staruszka powiodła za nią rozbawionymi oczyma.

Wczesnym wieczorem George Pilguez podwoził Natalię do komisariatu.

Tuż przed spotkaniem z Onegą i kolacją Paul odwiedzał przyjaciela. Pokazywał mu szkice i projekty, a Arthur poprawiał je ołówkiem lub opatrywał notatkami dotyczącymi doboru materiałów i koloru.

W piątek Fernstein z zadowoleniem stwierdził, że jego pacjent jest niemal zdrowy. W najbliższym możliwym terminie skieruje go na tomografię i – czego był pewien – jeśli wszystko będzie w porządku, wypisze ze szpitala. Nie było powodu, by Arthur dłużej zajmował szpitalne łóżko. Oczywiście, będzie musiał zachować rozsądek i przez jakiś czas się oszczędzać, ale wkrótce jego życie powróci do normalnego rytmu. Arthur podziękował za troskliwą opiekę.

Paul dawno już wyszedł, korytarze nie rozbrzmiewały odgłosami pospiesznych kroków jak w ciągu dnia – szpital przywdział nocną szatę. Arthur włączył telewizor stojący na stoliku naprzeciwko łóżka. Sięgnął do szafki po telefon komórkowy. Pogrążony w rozmyślaniach, przeglądał nazwiska w spisie numerów. Postanowił nie zakłócać spokoju przyjacielowi. Telefon wolno wysunął mu się z ręki i wylądował na kołdrze, głowa Arthura opadła na poduszkę.

Uchyliły się drzwi i do pokoju weszła lekarka. Szybkim krokiem zbliżyła się do łóżka i zerknęła na kartę pacjenta. Arthur otworzył oczy i przypatrywał jej się w milczeniu. Sprawiała wrażenie bardzo skupionej.

– Dzieje się coś złego? – zapytał.

– Nie – odparła, unosząc głowę.

– Co pani tu robi? – zapytał nieco zaskoczony.

– Nie tak głośno! – syknęła Lauren.

– Dlaczego mamy rozmawiać szeptem?

– Mam swoje powody!

– Ale nie może ich pani ujawnić?

– No właśnie.

– W takim razie wyznam, choćby tylko szeptem, że bardzo się cieszę, że panią widzę.

– Ja też. To znaczy, cieszę się, że czuje się pan lepiej. Tak mi przykro, że nie wykryłam tego krwiaka podczas pierwszego badania!

– Nie powinna pani się obwiniać. O ile pamiętam, nie ułatwiałem pani zadania – powiedział Arthur.