– Czy to nie pański przyjaciel? – zapytała.
– Owszem, to on – odparł Arthur, zawracając. Lauren ruszyła w ślad za nim.
– Nie chce pan się z nim przywitać?
– Nie, nie zamierzam zepsuć mu randki, chodźmy dalej.
– Woli pan, żeby nie widział nas razem?
– Co też pani przyszło do głowy, skąd ten pomysł?
– Ponieważ sprawiał pan wrażenie wystraszonego.
– Zapewniam, że nie o to chodzi. Paul byłby potwornie zazdrosny, gdyby się dowiedział, że najpierw odwiedziłem panią. A teraz chodźmy już na Ghirardelli Square. W dawnej pijalni czekolady o tej porze aż się roi od Japończyków.
Na całej ulicy trwała zabawa. Co roku świętowano tu początek sezonu połowu krabów.
Dogasały już ostatnie ogniste blaski dnia, księżyc wyruszył w wędrówkę po rozgwieżdżonym niebie nad zatoką. W wielkich kotłach czekały na łakomych przechodniów owoce morza. Lauren z apetytem zjadła sześć ogromnych odnóży, które życzliwy marynarz podsunął jej już obrane. Arthur z zachwytem patrzył, jak opycha się tym przysmakiem. Popiła posiłek trzema szklaneczkami wina z Nappa Vallee. Oblizała palce i z miną dziewczynki, która coś przeskrobała, uczepiła się ramienia Arthura.
– Chyba przekreśliłam naszą kolację – powiedziała – bo jeszcze kawałeczek czekolady i pęknę!
– Przede wszystkim jest pani odrobinkę podchmielona!
– Trudno to wykluczyć… Czy to morze się tak burzy, czy może ja się chwieję?
– Jedno i drugie! Chodźmy stąd, musi pani zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wyprowadził ją z tłumu i posadził na ławce, w łagodnym świetle starej, samotnej latarni.
Lauren położyła dłoń na kolanie Arthura i wzięła głęboki oddech.
– Czy przyszedł pan do mnie dziś rano tylko po to, żeby podziękować?
– Przyszedłem, bo, choć nie mogę pani tego wytłumaczyć, bardzo mi pani brakowało.
– Nie można mówić takich rzeczy.
– Dlaczego! Czyżby te słowa wzbudzały strach?
– Mój ojciec czarował matkę pięknymi słowami, kiedy chciał ją zdobyć.
– Ale pani jest kimś innym.
– To prawda, mam zawód, pracę, wytyczony cel i nic mnie od tego nie odciągnie, bo to moja wolność.
– Wiem i dlatego…
– Co „dlatego”? – przerwała mu.
– Nic. Przyszło mi na myśl, że nie tylko cel, do którego zmierzamy, nadaje sens życiu, ale i to, w jaki sposób odbywamy tę drogę.
– Czy tak mawiała pańska matka?
– Nie, to ja tak sądzę.
– Dlaczego w takim razie zerwał pan z kobietą, za którą pan tak tęskni? Czy to z powodu nieprzystawalności?
– Powiedzmy, że przeszliśmy bardzo blisko siebie. Byłem tylko lokatorem tego szczęścia, a ona nie mogła przedłużyć mi umowy najmu.
– Które z was zerwało?
– Ona mnie opuściła, a ja pozwoliłem jej odejść.
– Dlaczego pan nie walczył?
– Bo ta walka byłaby dla niej bolesna. To problem, z którym musi się uporać mądrość serca. Działać w imię szczęścia drugiego człowieka kosztem własnego. Czyż to nie szlachetna pobudka?
– Widzę, że jeszcze się pan nie wyleczył.
– Nie byłem chory!
– Jestem podobna do tej kobiety?
– Tylko odrobinkę starsza od niej. Po drugiej stronie ulicy sklepikarz zamykał swój kramik dla turystów. Właśnie wnosił do środka stojaki z widokówkami.
– Powinniśmy byli kupić kartę – powiedział Arthur. – Napisałbym kilka słów do pani i wysłał.
– Naprawdę wierzy pan, że można przez całe życie kochać jedną osobę? – zapytała Lauren.
– Nigdy nie bałem się dnia powszedniego, przyzwyczajenia nie uważałem za zło. Można co dnia na nowo tworzyć jednocześnie zbytek i prostotę, przesadę i powszedniość. Wierzę w uczucie, które się rozwija, w pamięć uczucia. Przykro mi, ale to wina mojej matki, karmiła mnie ideałami. Dlatego tak wysoko ustawiam poprzeczkę.
– Dla partnerek?
– Nie, dla siebie. Jestem staroświecki, prawda?
– Starocie też mają swój urok.
– Starałem się zachować w sobie cząstkę dzieciństwa. Lauren uniosła głowę i spojrzała Arthurowi prosto w oczy.
Ich twarze niepostrzeżenie się zbliżyły.
– Mam ochotę cię pocałować – powiedział Arthur.
– To dlaczego o tym mówisz, zamiast po prostu zrobić? – odparła Lauren.
– Już mówiłem, że jestem potwornie staroświecki.
Krata sklepiku zgrzytała, przesuwając się po żelaznych szynach. Rozległ się sygnał alarmowy. Arthur wyprostował się, znieruchomiał, wciąż trzymając rękę Lauren w swojej. Nagle poderwał się z ławki.
– Muszę iść! Rysy twarzy Arthura zmieniły się, a Lauren odgadła, że stało się to za sprawą gwałtownego bólu.
Alarm w sklepiku brzmiał coraz głośniej, brzęczał im w uszach.
– Nie mogę ci tego wyjaśnić, ale muszę iść. – Nie wiem dokąd idziesz, ale nie zostawię cię samego! – powiedziała, wstając.
Arthur wziął ją w ramiona, utkwił w niej wzrok, ale nie był w stanie objąć.
– Posłuchaj, liczy się każda sekunda. Wszystko, co ci powiedziałem, jest prawdą. Jeżeli możesz, to chciałbym, żebyś mnie zapamiętała, ja na pewno cię nie zapomnę. Inna chwila ciebie, nawet tak krótka, naprawdę była tego warta.
Arthur cofnął się.
– Dlaczego powiedziałeś „inna chwila”? – zapytała, wystraszona.
– Morze jest teraz pełne cudownych krabów.
– Dlaczego powiedziałeś „inna chwila”, Arthurze? – krzyknęła Lauren.
– Każda chwila ciebie jest jak skradziony okruch życia. Nic nie zdoła mi tego odebrać. Spraw, by świat drgnął, Lauren, twój świat.
Cofnął się o kilka kroków, a potem zaczął biec, ile sił w nogach. Lauren wykrzyknęła jego imię. Arthur obejrzał się.
– Dlaczego powiedziałeś „inna chwila ciebie”?
– Wiedziałem, że jesteś! Kocham cię, ale to nie twoja sprawa.
I Arthur zniknął w mrocznej uliczce.
Żelazna krata opadała wolno i w końcu dotknęła chodnika. Sklepikarz przekręcił klucz w skrzynce wmontowanej w ścianę, piekielna syrena ucichła. Z wnętrza wciąż pikał cichy sygnał centralki alarmu.
Zielony ekran lśnił w półmroku szpitalnego pokoju. Elektroencefalograf regularnie nawoływał ostrym piskiem. Betty weszła do pokoju, włączyła światło i podbiegła do łóżka. Zerknęła na taśmę, która wysuwała się z małej drukarki, i natychmiast chwyciła za słuchawkę.
– Dajcie mi sprzęt reanimacyjny do trzysta siedem, wezwijcie Fernsteina, trzeba go natychmiast znaleźć, niech przyjdzie jak najszybciej. Blok na neurochirurgii ma być gotowy, ściągnijcie anestezjologa.
Niżej położone dzielnice miasta spowiła mgła. Lauren wstała z ławki i ruszyła ulicą, na której wszystko stało się nagle biało – czarne. Kiedy znalazła się na Green Street, nocne niebo zasnuły chmury. Drobny deszcz przerodził się w letnią burzę. Lauren uniosła głowę i spojrzała w niebo. Usiadła na murku otaczającym skwer i długo przyglądała się wiktoriańskiej kamienicy na wzniesieniu Pacific Heights.
Kiedy ulewa ustała, Lauren otworzyła drzwi budynku i weszła po schodach na górę.
Miała mokre włosy. Zrzuciła ubranie i zostawiła je w salonie, wytarła głowę ścierką, która wisiała w kuchni, a potem otuliła się pledem ściągniętym z oparcia fotela.
Wyjęła z kuchennej szafki butelkę bordeaux i odkorkowała ją. Napełniła spory kieliszek, poszła do alkowy i spojrzała na wieżyczki Ghirardelli Square w dole. W oddali zabrzmiała syrena ostrzegawcza dużego statku towarowego wypływającego do Chin. Lauren zerknęła kątem oka na kanapę, która zdawała się wyciągać do niej ramiona. Zlekceważywszy to zaproszenie, szybko podeszła do biblioteczki. Sięgnęła po pierwszą książkę i rzuciła ją na podłogę, to samo zrobiła z drugą, a potem, ogarnięta złością, zrzuciła wszystkie na ziemię.