– Co ja mu zrobiłam? – zapytała oszołomiona Lauren.
– Tęskni za tobą! Odkąd cię odsunął, ma żal do całego świata. Poza tobą wszyscy tylko działają mu na nerwy.
– Wolałabym, żeby tęsknił trochę mniej! Słyszałaś, jak on się do mnie odzywa?
Betty pozbierała zbędne bandaże i schowała je do jednej z szuflad.
– Szczerze mówiąc, kotku, ty też nie przebierasz w słowach! Opatrunek powinien się trzymać, możesz się teraz włóczyć gdzie zechcesz, byle nie po szpitalu.
– Myślisz, że przewieźli go już do pokoju?
– Kogo? – zapytała obłudnie Betty, zamykając apteczkę.
– Betty!…
– Zajrzę do niego, jeżeli mi obiecasz, że się stąd wyniesiesz, kiedy tylko wrócę i powiem ci, co z nim.
Lauren skinęła głową i Betty wyszła, zostawiając ją w gabinecie.
Fernstein szedł przez parking. Ból dopadł go znowu, gdy od samochodu dzieliło go kilka metrów. Po raz pierwszy miał taki atak podczas operacji. Wiedział, że Norma odgadła z wyrazu jego twarzy, że ból skręca mu trzewia. Sześć minut, o które udało mu się skrócić operację, znaczyło wiele dla jego pacjenta. Teraz czoło profesora zrosił pot, wzrok mącił mu się coraz bardziej, każdy krok był torturą. Fernstein poczuł metaliczny smak w ustach. Zgięty wpół, zasłonił usta ręką – gwałtowny napad kaszlu sprawił, że po palcach spłynęła mu krew. Jeszcze tylko kilka metrów. Oby strażnik go teraz nie zobaczył! Oparł się o drzwiczki i szukał w kieszeni pilota, który je otwierał. Resztkami sił wsunął się za kierownicę i postanowił zaczekać, aż napad minie. Świat zniknął za ciemną zasłoną.
Betty nie wracała. Lauren wymknęła się na korytarz i pokuśtykała do szatni. Z jednej z szafek wzięła pierwszy z brzegu fartuch, a potem dyskretnie wyszła. Otworzyła drzwi opatrzone tabliczką „Wstęp tylko dla personelu” i ruszyła długim korytarzem, odruchowo pochylając głowę na widok biegnących górą rur. Tak dotarła na pediatrię, znajdującą się w innym skrzydle budynku. Windą wjechała na trzecie piętro, a stamtąd, także przez zaplecze techniczne, wróciła do swojego skrzydła i wreszcie znalazła się na neurologii. Zatrzymała się przy drzwiach pokoju trzysta siedem.
Paul poderwał się z miejsca, owładnięty przerażeniem. Ale uśmiech Betty, która szła w jego stronę, nieco go uspokoił.
– Najgorsze już za nami – powiedziała.
Operacja przebiegła bez komplikacji, teraz Arthur odpoczywał w swoim pokoju, nie zatrzymano go nawet na oddziale intensywnej terapii. To, co stało się dziś wieczorem, było tylko niegroźnym problemem pooperacyjnym i nie mogło mieć poważniejszych konsekwencji. Jutro Paul będzie mógł odwiedzić przyjaciela. Paul chciał zostać przy Arthurze całą noc, ale Betty zapewniła go, że nie ma takiej potrzeby ani powodów do obaw. Miała jego telefon i gdyby cokolwiek się działo, natychmiast zadzwoni.
– Może mi pani obiecać, że nie stanie się już nic poważnego? – pytał, patrząc na nią błagalnie.
– Chodź – wtrąciła się Onega, ujmując go za rękę. – Wracajmy.
– Wszystko jest pod kontrolą – zapewniła Berty. – Niech pan idzie odpocząć, wygląda pan jak zjawa i przyda się panu kilka godzin snu. Będę nad nim czuwała.
Paul chwycił pielęgniarkę za rękę i potrząsnął nią, przeplatając słowa podziękowania i przeprosin. Onega musiała siłą zaciągnąć go do wyjścia.
– Gdybym cię lepiej znała, wybrałabym rolę twojego najlepszego przyjaciela! Wobec niego jesteś znacznie bardziej wylewny! – powiedziała, kiedy szli przez parking.
– Nie miałem przecież okazji zajmować się tobą w chorobie – odparł ze źle skrywaną złością i otworzył przed nią drzwi saaba.
Usiadł za kierownicą i z niepokojem przyglądał się zaparkowanemu obok samochodowi.
– Dlaczego nie ruszasz? – zapytała Onega.
– Spójrz na tego faceta na przednim siedzeniu… Kiepsko wygląda, może coś mu jest?
– Jesteśmy na parkingu przed szpitalem, a ty nie jesteś lekarzem! Przestań zabawiać się w bernardyna ratownika, wystarczy jak na jeden wieczór! Wracajmy.
Saab ruszył z miejsca i zniknął za rogiem ulicy.
Lauren pchnęła drzwi i weszła do pokoju, w którym panował półmrok i cisza. Arthur uniósł powieki. Miała wrażenie, że się do niej uśmiechnął i zaraz potem zapadł w sen. Podeszła do łóżka i uważnie mu się przypatrywała. Z pamięci wyłoniły się słowa ojca Marcii – po raz ostatni wychodząc z pokoju córki, odwrócił się jeszcze, żeby powiedzieć po hiszpańsku: „Gdyby życie było jak długi sen, jego brzegiem byłoby uczucie”. Lauren podeszła kilka kroków i w mroku pochyliła się nad Arthurem. Szepnęła mu do ucha:
– Miałam dziś niezwykły sen. I odkąd się obudziłam, marzę, żeby do niego wrócić, ale nie wiem dlaczego. I nie wiem, jak to zrobić. Chciałabym cię zobaczyć, tam gdzie śpisz.
Pocałowała go w czoło, cofnęła się wolno i zamknęła za sobą drzwi.
16
Nad zatoką San Francisco wstawał dzień. Fernstein wszedł do kuchni, usiadł przy stole, sięgnął po ekspres do kawy i napełnił dwie filiżanki.
– Późno wczoraj wróciłeś… – powiedziała Norma.
– Miałem dużo pracy.
– Przecież wyszedłeś ze szpitala na długo przede mną?
– Musiałem załatwić coś w mieście. Norma odwróciła się do niego. Miała zaczerwienione oczy.
– Ja też się boję, ale ty nigdy nie dostrzegasz mojego lęku, myślisz tylko o swoim. Wydaje ci się, że nie konam ze strachu na myśl o tym, że cię przeżyję?
Fernstein wstał i wziął Normę w ramiona.
– Przykro mi, nie sądziłem, że tak trudno jest umierać.
– Ocierałeś się o śmierć przez całe życie.
– O śmierć innych, ale nie moją własną. Norma ujęła twarz kochanka w dłonie, przywarła ustami do jego policzka.
– Proszę tylko, żebyś podjął walkę, żebyś targował się o czas, o rok, półtora… Nie jestem gotowa!
– Jeśli mam być szczery, ja też nie.
– W takim razie zgódź się na leczenie.
Profesor podszedł do okna. Słońce wyłoniło się zza wzgórz Tiburon. Głęboko wdychał powietrze.
– Złożę dymisję, kiedy tylko Lauren uzyska doktorat. Wyjedziemy do Nowego Jorku, mój stary przyjaciel chętnie przyjmie mnie do siebie. Podejmiemy próbę.
– Mówisz serio? – zapytała Norma, z której oczu płynęły łzy.
– Często zatruwałem ci życie, ale nigdy cię nie okłamałem.
– Dlaczego nie chcesz zacząć natychmiast? Jedźmy tam jutro.
– Powiedziałem ci: czekam na doktorat Lauren. Chcę zakończyć pracę, ale nie zamierzam wszystkiego roztrwonić. Zrobisz mi kanapkę?
Paul odwiózł Onegę pod dom. Zatrzymał się, wysiadł i szybko okrążył samochód. Przylgnął do drzwi, uniemożliwiając dziewczynie ich otwarcie. Patrzyła na niego, nie rozumiejąc tej nowej gry. Zapukał w szybę, prosząc, żeby otworzyła.
– Zostawiam ci samochód. Teraz pojadę taksówką do szpitala. W samochodzie leży klucz od mieszkania. Weź go, jest twój, ja mam drugi w kieszeni.
Onega przyglądała mu się, coraz bardziej zaintrygowana.
– No dobrze, przyznaję, że to głupi sposób informowania cię, że chciałbym, żebyśmy częściej mieszkali razem – dodał Paul. – Jeżeli o mnie chodzi, to chętnie widziałbym cię tu co wieczór, bardzo by mi to odpowiadało, ale teraz, kiedy masz klucz, sama podejmiesz decyzję, wszystko zależy od ciebie.
– Masz rację, rzeczywiście głupio się do tego zabierasz – odpowiedziała miękko.