Выбрать главу

– Bo wydałabyś całą pensję, a poza tym wciąż jestem twoją matką.

W małym porcie maszty jachtów skrzypiały w rytm lekkiej bryzy. Było ciepło. Pani Kline rzuciła daleko przed siebie kij, który trzymała w ręce, i Kali ruszyła w pościg za nim.

– Chciałaś uczcić jakieś radosne wydarzenie?

– Właściwie nie – odpowiedziała Lauren.

– To dlaczego zależało ci na tej kolacji? Lauren zatrzymała się, spojrzała matce w oczy i ujęła ją za ręce.

– Jest ci zimno?

– Raczej nie – powiedziała pani Kline.

– Na twoim miejscu podjęłabym taką samą decyzję. Gdybym mogła, sama bym cię o to poprosiła.

– O co byś poprosiła?

– Żeby odłączyć aparaturę! Oczy Emily Kline wezbrały łzami.

– Od dawna o tym wiesz?

– Mamo, nie chcę, żebyś się mnie bała, słyszysz. Już nigdy. Różnimy się, każda z nas ma inny charakter, a moje życie nie będzie podobne do twojego. Ale chociaż czasami się pieklę, nigdy cię nie osądzałam i nie zamierzam tego robić. Jesteś moją matką, noszę cię w sercu i cokolwiek by się stało, masz tam swoje miejsce, będziesz w nim, dopóki żyję.

Pani Kline chwyciła córkę w ramiona, a Kali podbiegła, żeby wśliznąć się pomiędzy obie kobiety i przytulić do nich – w końcu i ona miała w rodzinie swoje miejsce.

– Może podwiozę cię do domu? – zapytała pani Kline, ocierając oczy wierzchem ręki.

– Nie, muszę się przejść, żeby spalić nadmiar kalorii po naszej wieczornej uczcie.

I Lauren oddaliła się, machając matce na pożegnanie. Kali wahała się, zwracała łeb to w prawo, to w lewo. Z całej siły ścisnęła w pysku kij i ruszyła za swoją panią. Lauren przyklęknęła, pogłaskała suczkę po łbie i szepnęła jej do ucha:

– Idź z nią, nie chcę, żeby dziś w nocy była zupełnie sama. Podniosła z ziemi kij i rzuciła nim w kierunku matki. Kali zaszczekała i pobiegła do Emily Kline.

– Lauren?

– Słucham?

– Nikt już nie wierzył, że to nastąpi. To był cud.

– Wiem. Matka podeszła do niej.

– A te kwiaty w twoim mieszkaniu… nie były ode mnie. Lauren spojrzała na nią, marszcząc brwi. Pani Kline wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła z niej małą pomiętą kartkę. Podała ją córce.

Lauren wygładziła papier i odczytała dwa zapisane na nim słowa.

Uśmiechnęła się i pocałowała matkę, a potem oddaliła się od niej biegiem.

Wody zatoki migotały w świetle wschodzącego słońca, Arthur nie spał. Wstał i wyszedł na korytarz. Pokonywał go, przeskakując z białych pól linoleum na czarne, jak na szachownicy, która ciągnęła się w nieskończoność.

Pielęgniarka wychyliła się z dyżurki i wyszła mu naprzeciw. Arthur zapewnił, że czuje się bardzo dobrze. Przyjęła to oświadczenie z uśmiechem, ale odprowadziła go do pokoju, prosząc, by zdobył się na odrobinę cierpliwości. Pod koniec tygodnia prawdopodobnie będzie mógł opuścić szpital.

Kiedy się oddaliła, Arthur podniósł słuchawkę i wybrał numer Paula.

– Przeszkadzam ci?

– Skądże znowu – skłamał Paul. – Wolę nawet nie sprawdzać, która godzina.

– Miałeś rację! – podjął Arthur. – Przywrócę temu domowi blask, wyremontuję fasady, naprawię okna, oczyszczę i polakieruję wszystkie deski, nawet na werandzie. Zlecę temu rzemieślnikowi, o którym mi mówiłeś, zerwanie kafelków w kuchni, niech je odrestauruje, chcę, żeby dom wyglądał jak dawniej, nawet huśtawka będzie jak za dawnych lat.

Paul przeciągnął się leniwie. Mrużąc zaspane oczy, spojrzał na budzik stojący na nocnym stoliku.

– Urządzasz mi zebranie robocze o piątej czterdzieści pięć rano?

– Chcę zrekonstruować dach garażu w ogrodzie, zadbać o rozarium, przywrócić życie temu miejscu.

– Zamierzasz zacząć już teraz, czy może jeszcze trochę z tym zaczekasz? – zapytał nieco już zirytowany Paul.

– W poniedziałek zajmij się kosztorysem – ciągnął z zapałem Arthur. – Za miesiąc zaczynamy remont. W weekendy będę tam jeździł, żeby nadzorować postępy prac, od początku do końca! Pomożesz mi?

– Pozwolisz, że wrócę teraz do krainy snów, a jeśli spotkam tam budowlańców, poproszę o harmonogram prac i zadzwonię do ciebie, kiedy się obudzę, nudziarzu!

I Paul odłożył słuchawkę.

– Kto to był? – zapytała Onega, tuląc się do niego.

– Wariat!

Upalne letnie popołudnie płynęło leniwie. Lauren zatrzymała się za parkingiem dla wozów policyjnych. Weszła do komisariatu i powiedziała dyżurnemu, że chciałaby skontaktować się z pewnym emerytowanym inspektorem, niejakim George'em Pilguezem. Policjant wskazał jej krzesło. Podniósł słuchawkę i z kimś się połączył.

Po kilku minutach rozmowy zapisał na kartce adres i skinął na Lauren.

– Proszę – powiedział, podając jej kartkę. – Czeka na panią.

Mieszkał w małym domku na drugim końcu miasta, między Piętnastą a Szesnastą Ulicą. Lauren zaparkowała przy bramie. George Pilguez był w ogrodzie. Schował za plecami sekator i róże, które właśnie ściął.

– Ile razy przejechała pani na czerwonym świetle? – powiedział, spoglądając na zegarek. – Nigdy nie udało mi się pokonać tej trasy tak szybko, nawet na sygnale.

– Piękne kwiaty! – zignorowała tę uwagę Lauren. Nieco speszony zaproponował, żeby usiadła na werandzie.

– W czym mogę pani pomóc?

– Dlaczego go pan nie aresztował?

– Może coś przeoczyłem, ale nie rozumiem pani pytania.

– Mówię o tym architekcie. Wiem, że to pan przywiózł mnie do szpitala.

Stary inspektor popatrzył na Lauren i usiadł, krzywiąc się.

– Może napije się pani lemoniady?

– Wolałabym, żeby pan odpowiedział na moje pytanie.

– Wystarczy, że człowiek spędzi dwa lata na emeryturze, a świat już staje na głowie. Lekarze przesłuchują gliniarzy, tego jeszcze nie było!

– Czyżby odpowiedź była dla pana aż tak kłopotliwa?

– Wszystko zależy od tego, co pani już wie, a o czym nie ma pojęcia.

– Wiem prawie wszystko!

– To po co pani tu przyszła?

– Bo nie cierpię tego „prawie”!

– Wiedziałem, że fajna z pani dziewczyna! Przyniosę coś do picia, zaraz wracam.

Włożył róże do zlewu w kuchni i zdjął fartuch. Potem wyjął z lodówki dwie butelki lemoniady i na chwilę zatrzymał się przy lustrze w przedpokoju, żeby uładzić tych parę włosów, które mu jeszcze zostały.

– Zimna! – oświadczył, siadając przy stole. Lauren podziękowała.

– Pani matka nie wniosła skargi, nie miałem podstaw, żeby zapuszkować tego pani architekta!

– O ile się nie mylę, porwanie to przestępstwo ścigane z urzędu, prawda? – zapytała Lauren, popijając lemoniadę.

– Owszem, ale niestety akta sprawy gdzieś się zawieruszyły. Wie pani, jak to jest, w komisariatach czasami panuje potworny bałagan!

– Proszę powiedzieć wprost – nie chce mi pan pomóc?

– Jak dotąd, nie wiem nawet, czego chciałaby się pani dowiedzieć!

– Próbuję zrozumieć.

– W tej sprawie zrozumiałe jest tylko jedno: ten facet ocalił pani życie.

– Dlaczego to zrobił?

– Nie mnie powinna pani o to pytać. Tylko on zna odpowiedź, a teraz ma go pani pod ręką… to pani pacjent.

– Nie chce nic powiedzieć.

– Domyślam się, że ma swoje powody.

– A jakie pan ma powody, żeby ukrywać przede mną prawdę?

– Pani doktor, podobnie jak panią obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Nie sądzę, żeby z chwilą przejścia na emeryturę mogła się pani czuć z niej zwolniona.

– Chcę tylko poznać motywy jego działania.

– Czy to, że chciał panią uratować, nie wystarczy? Przecież i pani robi to na co dzień. Ratuje pani obcych ludzi! Ma mu pani za złe, że chciał choć raz tego spróbować?