– Są takie trochę nawiedzone miejsca, w których budzą się wspomnienia.
– Minęło sześć długich tygodni, zanim otrząsnęłam się po ostatnim rozstaniu. Podobno na wylizanie ran potrzeba połowy czasu, jaki trwał związek. Aż pewnego ranka budzimy się i ciężar przeszłości znika bez śladu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak lekki czuje się wtedy człowiek. Jeśli chodzi o mnie, jestem wolna jak wiatr.
Arthur obrócił rękę Mathilde, jakby chciał z niej czytać.
– Masz szczęście – powiedział.
– A jak długo trwa twoja rekonwalescencja?
– Kilka lat!
– Tak długo byliście ze sobą? – zapytała wzruszona.
– Cztery miesiące. Mathilde Berkane spuściła oczy i gwałtownie wbiła widelec w langustę.
Leżąc w łóżku, Robert leniwie wyciągnął rękę po dżinsy.
– Czego szukasz? – zapytała Lauren, która starała się szybko osuszyć włosy ręcznikiem.
– Pa…
– Chyba nie zamierzasz tu palić? – przerwała.
– Szukam gumy do żucia! – oznajmił, dumnie unosząc małą paczuszkę, którą wydobył z kieszeni.
– Ale bądź tak miły i zawiń ją w papierek przed wyrzuceniem, bo przeżuta guma jest naprawdę odrażająca.
Wskoczyła w spodnie i niebieską bluzkę ze znakiem San Francisco Memoriał Hospital.
– Dziwię ci się – odezwał się Robert, wspierając głowę dłońmi. – W szpitalu patrzysz na tyle okropnych rzeczy, a brzydzisz się gumy do żucia.
Lauren włożyła fartuch i poprawiła przed lustrem kołnierz. Na myśl o powrocie do pracy i do atmosfery izby przyjęć odzyskała dobry humor. Sięgnęła po leżące na stoliku klucze i wyszła z sypialni. W połowie salonu nagle zawróciła. Spojrzała na Roberta, który wciąż leżał nago w łóżku.
– Nie rób miny smutnego spaniela, bo tak naprawdę potrzebujesz tylko kobiety, która poszłaby u twego boku na dzisiejszą prapremierę. Skupiasz się wyłącznie na sobie… a ja mam dyżur!
Zamknęła drzwi mieszkania i wyszła na parking. Chwilę potem jechała triumphem przez ciemne miasto, gdzie wciąż jeszcze czuło się ciepło słonecznego dnia. Latarnie przy Green Street zapalały się kolejno, jakby chciały uczcić jej przejazd. Uśmiechnęła się na tę myśl.
3
Stary ford wspinał się po zboczu w rdzawym blasku księżyca, który spowijał całą zatokę Monterrey. Od rozstania z dziewczętami, które zostawili przed hotelikiem, Paul nie odezwał się słowem. Arthur wyłączył radio i zjechał na parking przy falezie. Zgasił silnik, oparł brodę na rękach, którymi wciąż trzymał kierownicę. Sylwetka domu rysowała się w dali. Otworzył okno i do kabiny dostało się powietrze pachnące dziką miętą porastającą wzgórza.
– Dlaczego się boczysz? – zapytał Arthur.
– Uważasz mnie za idiotę? Paul uderzył pięścią w tablicę rozdzielczą.
– Tego samochodu też chcesz się pozbyć? Wyrzucić wszystkie wspomnienia?
– O czym ty mówisz?
– Właśnie uświadomiłem sobie, co tobą powodowało. „Najpierw podjedźmy na cmentarz, zaraz potem na plażę, no i lepiej zjedzmy langusty w porcie”. Myślałeś, że po ciemku nie zobaczę na bramie tablicy z napisem „Do sprzedania”? Kiedy podjąłeś decyzję?
– Parę tygodni temu, ale nie mam jeszcze żadnej poważnej oferty.
– Radziłem ci zapomnieć o jednej kobiecie, a nie puścić z dymem bibliotekę przeszłości. Pożałujesz, że pozbyłeś się domu Liii. Któregoś dnia wrócisz tu, będziesz krążył przy ogrodzeniu i zadzwonisz do drzwi. A kiedy nieznajomi oprowadzą cię po twoim własnym domu, a potem zamkną za tobą drzwi twojego dzieciństwa, poczujesz się samotny, przerażająco samotny.
Arthur przekręcił kluczyk, warknął silnik. Zielona brama posiadłości stała otworem i po chwili wóz wjechał pod daszek, który zastępował garaż.
– Jesteś uparty jak stary osioł! – mruknął Paul, wysiadając.
– Miałeś wśród nich wielu kumpli?
Niebo było bezchmurne. W poświacie księżyca Arthur odgadywał elementy otaczającego ich pejzażu. Szli po wąskich kamiennych stopniach, biegnących obok ścieżki. W połowie drogi Arthur dostrzegł to, co pozostało z rozarium. Park był zaniedbany, ale bogactwo zapachów na każdym kroku budziło w nim wspomnienia.
Uśpiony dom był taki, jakim go zostawił po ostatnim poranku spędzonym z Lauren. Fasada i zamknięte teraz okiennice jeszcze się postarzały, ale dachówki były w doskonałym stanie.
Paul skierował się do frontowego wejścia, wbiegł po schodach i z werandy zawołał Arthura.
– Masz klucze?
– Zostały w agencji. Zaczekaj tu, drugi komplet leży w domu.
– Zamierzasz przeniknąć przez ścianę, żeby je stamtąd zabrać?
Arthur nie odpowiedział. Podszedł do okna przy rogu domu i na oślep sięgnął po deszczułkę wsuniętą pod okiennicę, która obróciła się na zawiasach. Potem uniósł ramę okna i lekko ją odchylił, żeby podważyć zamek. Teraz mógł już swobodnie dostać się do środka.
W gabinecie panowały ciemności, ale Arthur nie potrzebował światła, żeby poruszać się po tym pokoju. Wspomnienia z dzieciństwa były tak żywe, że rozpoznawał każdy zakamarek domu.
Obawiał się widoku łóżka, więc starał się nie odwracać, podchodząc do szafy. Otworzył ją i przyklęknął. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć czarnej walizeczki, która wciąż kryła tajemnice Liii. Odchylił metalowe zamki i uniósł wieko. Zapach dwóch rodzajów perfum, które Liii mieszała w żółtym kryształowym flakonie ze srebrnym koreczkiem, nadal był wyczuwalny. Ale teraz nie tylko wspomnienie matki zawładnęło jego sercem.
Arthur wyjął długi klucz. Zostawił go tu, zanim po raz ostatni zamknął za sobą drzwi domu. Stało się to tuż po wyjściu inspektora policji, który zabrał Lauren do szpitala, skąd uprowadzili ją Arthur i Paul, żeby uratować jej życie przed zaplanowaną przez innych śmiercią.
Arthur opuścił gabinet. Zapalił światło w przedpokoju. Podłoga skrzypiała pod jego nogami, kiedy wsuwał klucz do zamka i przekręcał go w odwrotną stronę. Paul mógł wreszcie wejść do domu.
– Tylko pomyśclass="underline" Magnum i Mac Gyver pod jednym dachem!
Kiedy znaleźli się w kuchni, Arthur odkręcił zawór butli gazowej pod zlewem i usiadł przy dużym drewnianym stole. Pochylony nad kuchenką Paul zajął się parzeniem kawy we włoskim ekspresie. Smakowity zapach już wypełniał pomieszczenie. Paul sięgnął po dwie filiżanki stojące na półce z ciemnego drewna i usiadł obok przyjaciela.
– Zatrzymaj dom, a wyrzuć z pamięci tę kobietę, która już narobiła wystarczających szkód.
– Znowu zaczynasz?!
– To nie ja zachowywałem się podczas kolacji z dwiema cudownymi dziewczynami jak na stypie – zaprotestował Paul, nalewając sobie gorącej kawy.
– Ty uważasz je za cudowne, nie ja! Paul aż podskoczył.
– Już czas, żebyś uporządkował swoje życie. Masz nowe mieszkanie, ciekawą pracę, genialnego wspólnika, a dziewczyny, które ja podrywam, biegną, marząc, żebyś to ty zechciał skinąć na nie palcem.
– Mówisz o tej, która pożerała cię wzrokiem?
– Nie myślałem o Onedze, ale o tej drugiej! Już czas, żebyś się trochę zabawił.
– Przecież się bawię, może nie tak jak ty, Paul, ale naprawdę się bawię. Lauren zniknęła z mego życia, ale pozostała cząstką mnie. Poza tym już ci mówiłem, że nie wyrzekam się życia. Po moim powrocie spędziliśmy razem pierwszy wieczór i, jeśli mnie pamięć nie myli, kolację jedliśmy w towarzystwie kobiet.
Paul zapamiętale mieszał kawę.
– Przecież nie posłodziłeś kawy… – szepnął Arthur, kładąc rękę na jego dłoni.
Późną, księżycową nocą, w zacisznej atmosferze kuchni starego domu nad oceanem dwaj przyjaciele patrzyli na siebie w milczeniu.