Lauren zagwizdała na psa. Szybkim krokiem ruszyła po promenadzie biegnącej wzdłuż portu i skręciła na parking.
Kali wskoczyła na miejsce obok swojej pani. Lauren przypięła ją pasem bezpieczeństwa i triumph, pokasłując, opuścił Marina Boulevard. Potem skręcił w Cervantes, by dotrzeć do Fillmore Street. Na skrzyżowaniu z Greenwich Lauren zwolniła, zastanawiając się, czy nie wypożyczyć filmu. Miała ogromną ochotę zobaczyć Cary'ego Granta i Deborah Kerr w An Affair to Remember, kiedy jednak pomyślała o jutrzejszym poranku, wrzuciła dwójkę i przyspieszyła, mijając starego forda rocznik sześćdziesiąt jeden, który parkował przed klubem wideo.
Arthur przeglądał kolejno tytuły z działu „Sztuki walki”.
– Chciałbym zrobić dziś niespodziankę przyjaciółce. Mógłby mi pan coś doradzić? – zwrócił się do obsługującego.
Mężczyzna wszedł za ladę i po chwili triumfalnie położył na niej pudełko. Otworzył je, przecinając taśmę, i pokazał Arthurowi kasetę.
Wejście smoka w edycji klubowej! Z trzema scenami walki, których nie wykorzystano w filmie. Dostaliśmy to dopiero wczoraj, więc na pewno sprawi pan przyjaciółce przyjemność!
– Tak pan sądzi?
– Bruce Lee to pewniak, przypuszczam, że jest jego fanką. Arthur uśmiechnął się.
– Biorę to!
– A może pańska przyjaciółka ma siostrę?
Arthur wyszedł z klubu wideo w doskonałym nastroju. Zapowiadał się miły wieczór. Po drodze zatrzymał się w garmażerii, gdzie przez dłuższą chwilę wybierał dania spośród wielu wyglądających bardzo apetycznie. Z lekkim sercem wracał do domu. Zaparkował przed niewielką kamienicą przy rogu Pacific i Fillmore.
Zamknął za sobą drzwi mieszkania, położył zakupy na ladzie w kuchni, włączył wieżę stereo, wsunął płytę Franka Sinatry i wesoło zatarł ręce.
Pokój był skąpany w czerwonym świetle letniego wieczoru. Podśpiewując z zapałem Strangers in the Night, Arthur bardzo starannie nakrywał dla dwóch osób niski stół w salonie. Otworzył butelkę merlota z roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, podgrzał lasagne i ułożył na dwóch talerzach z białej porcelany włoskie przystawki. Gdy wszystko było już gotowe, wyszedł na korytarz, zostawiając uchylone drzwi. Załomotał do sąsiadki i po chwili usłyszał jej lekkie kroki.
– Jestem głucha, ale nie do tego stopnia! – starsza pani powitała go szerokim uśmiechem.
– Nie zapomniała pani o naszym wieczorze? – zapytał.
– Chyba żartujesz!
– Nie zabierze pani psa?
– Pablo śpi jak zabity, widzisz, to taki sam staruch jak ja.
– Wcale nie jest pani taka stara, miss Morrison.
– Jestem, słowo daję! – powiedziała, biorąc go pod rękę. Arthur wygodnie usadowił miss Morrison i podał jej kieliszek wina.
– Mam dla pani niespodziankę! – powiedział, pokazując jej kasetę. Miła buzia miss Morrison rozbłysła.
– Scena walki w porcie stanowi fragment antologii!
– Oglądała go już pani?
– Parę razy!
– I jeszcze się pani nie znudził?
– A widziałeś kiedyś nagi tors Bruce'a Lee?
Kali poderwała się z miejsca, chwyciła smycz w zęby i machając ogonem, zaczęła kręcić się w kółko po salonie.
Lauren w szlafroku i grubych wełnianych skarpetach siedziała skulona na kanapie. Oderwała się od lektury i z rozbawieniem patrzyła na taniec suczki. Potem zamknęła podręcznik neurochirurgii i czule całując psi łebek, szepnęła: „Zaraz się ubiorę i wyjdziemy”.
Po kilku minutach Kali biegała po Green Street. Nieco dalej, na chodniku Fillmore Street, zobaczyła buk, którego zapach najwyraźniej ją kusił, bo pociągnęła panią w jego stronę. Lauren była zamyślona, a wieczorny wiatr przejął ją dreszczem.
Denerwowała się przed jutrzejszą operacją, czuła, że Fernstein powierzy jej ważną rolę. Odkąd postanowił, że z końcem roku przejdzie na emeryturę, okazywał jej coraz większe zaufanie, jakby pragnął przyspieszyć rytm jej szkolenia. Tuż po powrocie, przy świetle nocnej lampki, przeczytała notatki, potem może zrobi to po raz kolejny…
Miss Morrison była zachwycona tym wieczorem. Teraz wycierała w kuchni naczynia, które zmywał Arthur.
– Mogę ci zadać pytanie?
– Choćby kilka.
– Nie lubisz karate i nie mów mi, że taki młody mężczyzna nie mógłby znaleźć sobie na niedzielny wieczór ciekawszego towarzystwa niż osiemdziesięcioletnia kobieta.
– To, co pani powiedziała, nie jest pytaniem, miss Morrison.
Starsza pani położyła dłoń na ręce Arthura i wydęła usta.
– Owszem, i dobrze wiesz, jak ono brzmi! Doskonale rozumiesz, co kryje się za tym stwierdzeniem. I przestań wreszcie nazywać mnie miss Morrison! Mów do mnie Rosę.
– Na kryjące się w pani słowach pytanie odpowiem, że miło spędziłem wieczór razem z sąsiadką.
– Chłopcze, wyglądasz mi na takiego, który ukrywa się w mroku samotności.
Arthur spojrzał miss Morrison w oczy.
– Może wyprowadzę pani psa na spacer?
– To pogróżka czy propozycja? – uśmiechnęła się Rosę.
– Jedno i drugie. Miss Morrison poszła obudzić Pabla i założyła mu obrożę.
– Skąd wzięło się jego imię? – zapytał Arthur, stojąc w progu.
Starsza pani zbliżyła usta do jego ucha, by wyznać, że to imię jej kochanka, o którym nie może zapomnieć.
– …Miałam trzydzieści osiem lat, on był młodszy o pięć, a może dziesięć lat… W moim wieku pamięć czasami zwodzi człowieka, zwłaszcza kiedy jemu samemu to na rękę. Facet był czarującym Kubańczykiem. Tańczył jak bóg i słowo daję, że był znacznie żwawszy od mojego jacka russella!
– W to akurat nie wątpię – rzucił Arthur, ciągnąc smycz psiaka, który zaparł się czterema łapami, bo wcale nie miał ochoty na przechadzkę.
– Och, Hawana! – westchnęła miss Morrison, zamykając drzwi mieszkania.
Arthur i Pablo szli Fillmore Street. Pies zatrzymał się pod bukiem. Z niepojętych dla Arthura przyczyn drzewo wzbudziło jego żywe zainteresowanie. Arthur wsunął rękę do kieszeni i oparł się o murek, pozwalając Pablowi nacieszyć się tą rzadką chwilą podniecenia. Poczuł, że telefon komórkowy, który miał w kieszeni, zaczął drgać. Odebrał.
– Jak ci mija wieczór? – zapytał Paul.
– Wspaniale.
– A co teraz robisz?
– Paul, jak długo pies może twoim zdaniem obwąchiwać pień drzewa?
– Rozłączam się i idę spać, zanim wytrącisz mnie z równowagi kolejnym zwariowanym pytaniem – mruknął zbity z tropu Paul.
Dwie ulice dalej, na drugim piętrze wiktoriańskiej kamienicy przy Green Street, zgasło światło w sypialni młodej lekarki.
5
Budzik na nocnym stoliku wyrwał Lauren z tak głębokiego snu, że czuła niemal fizyczny ból, otwierając oczy. Całoroczne zmęczenie sprawiało, że w niektóre poranki budziła się w fatalnym nastroju, który nie opuszczał jej przez wiele godzin. Nie było jeszcze siódmej, kiedy zaparkowała triumpha na szpitalnym parkingu. Po dziesięciu minutach, już w fartuchu, przeszła ze znajdującej się na parterze izby przyjęć do pokoju trzysta siedem. Mała małpka siedziała wtulona w szyję opiekuńczej żyrafy. Z pewnej odległości czuwał nad nimi biały niedźwiedź. Zwierzaki Marcii spały jeszcze na parapecie. Lauren spojrzała na rozwieszone na ścianach rysunki, bardzo dobre jak na dziecko, które od kilku miesięcy mogło opierać się wyłącznie na pamięci.
Lauren przysiadła na łóżku i pogłaskała po głowie dziewczynkę, która zaczynała się budzić.