Czy Josephine obwiniała go za tę sytuację? Z jej miny nie umiał tego wyczytać. Jednak jej twarz, zazwyczaj tak zaróżowiona i uśmiechnięta, zdawała się teraz spięta i chłodna.
Wracał na farmę w fatalnym humorze, którego nie poprawiło mało wylewne pożegnanie Josephine. Po drodze zobaczył Narcisse’a i zamachał do niego, ale ten nie odpowiedział na jego przyjacielski gest.
W ten sposób wrócił do Chateau Foudouin prawie po godzinie. Zaparkował samochód na podjeździe i ruszył na poszukiwania Rosy, która już do tej pory musiała zgłodnieć. Dom był jednak pusty. Clopette snuła się skrajem warzywnika. Sztormiak Rosy i jej kapelusik wisiały na haku za kuchennymi drzwiami. Zawołał ją. Żadnej odpowiedzi. Lekko już zaniepokojony obszedł dom dookoła, a potem pobiegł nad rzekę w ulubione miejsce Rosy. Po dziecku jednak nie było ani śladu. A jeżeli wpadła do rzeki? Tannes wciąż była niebezpiecznie wezbrana, a brzegi ostro podmyte, w każdym momencie grożące osunięciem do wody. A jeżeli wdepnęła w sidła na lisy? Albo spadła ze schodów do piwnicy?
Jeszcze raz systematycznie przeszukał cały dom, a potem przyległości. Sad. Winnicę. Szopę i starą stodołę. Nic. Nawet żadnych śladów jej stóp. W końcu ruszył w stronę posiadłości Marise, z myślą, że może dziecko pobiegło zobaczyć się z matką. Ale Marise zajmowała się pilnie ostatnimi pracami porządkowymi w swojej już suchej i świeżo odmalowanej kuchni – włosy związała czerwoną chustką i miała na sobie dżinsy z plamami po farbie na kolanach.
– Jay! – wyraźnie ucieszyła się na jego widok. – Czy wszystko w porządku? Jak Rosa?
Nie mógł się zdobyć, by jej powiedzieć.
– Rosa ma się świetnie. Przyszedłem zapytać tylko, czy nie potrzebujesz czegoś z wioski.
Marise potrząsnęła przecząco głową. Szczęśliwie nie zauważyła jego wzburzenia.
– Nie, dziękuję. Mam wszystko, co potrzeba – odparła radośnie. – Już niemal skończyłam wszystkie prace w domu. Rano będę mogła już zabrać tu Rosę. Jay kiwnął głową.
– Świetnie. To znaczy…
Posłała mu jeden z tych swoich rzadkich, ciepłych uśmiechów.
– Rozumiem – powiedziała. – Byłeś niezwykle miły i cierpliwy. Ale wiem, że z przyjemnością odzyskasz znów dom tylko dla siebie.
Jay się skrzywił. Znowu zaczął go dopadać ból głowy. Ciężko przełknął ślinę.
– Słuchaj, muszę już lecieć – rzucił niemrawo. – Rosa…
– Tak, wiem. Doskonale sobie z nią radzisz. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo…
Jay nie był w stanie znosić dłużej jej wyrazów wdzięczności. Odwrócił się i pognał biegiem w stronę swojej farmy.
Spędził następną godzinę na przeszukiwaniu wszelkich możliwych kryjówek. Dobrze wiedział, że nigdy nie powinien był zostawiać jej samej. Rosa była psotnym dzieckiem, ulegającym kaprysom i fantazjom. Niewykluczone, że teraz też chowała się przed nim, tak jak w pierwszych tygodniach jego pobytu w Lansquenet. Mogła uważać to za świetny żart. Jednak gdy czas uciekał, a po Rosie nigdzie nie było śladu, zaczął rozważać inne możliwości. Nagle z przerażeniem wyobraził sobie, jak Rosa urzęduje nad brzegiem rzeki, wpada do wody, a nurt ciągnie ją przez kilka kilometrów i wyrzuca na brzeg gdzieś w okolicach Les Marauds. Chociaż oczywiście scenariusz mógł być też inny – Rosa wybrała się drogą w stronę wioski i jakiś nieznajomy zaoferował, że ją podwiezie samochodem…
Nieznajomy? Ależ w Lansquenet nie było nieznajomych. Wszyscy się znali. Nikt nie zamykał drzwi. Chyba że… Nagle przyszedł mu na myśl Patrice, dawny prześladowca Marise z paryskich czasów. Ale to przecież niemożliwe – po siedmiu latach? Z drugiej strony podobna historia wiele by wyjaśniała. Niechęć Marise do pokazywania się w wiosce, do opuszczania miejsca stanowiącego dla niej bezpieczną przystań. Jej przesadną, gorączkową potrzebę chronienia Rosy. Czyżby Patrice zdołał jakimś cudem odnaleźć je w Lansquenet? Czy obserwował farmę, wyczekując na odpowiednią okazję? Czy mógł podszywać się pod jednego z okolicznych wieśniaków, wciąż czaić w pobliżu, gotowy do ataku? Nie, to niedorzeczność. Pomysł jak z taniej szmiry; coś, co sam mógłby napisać w wieku lat czternastu w leniwe popołudnie nad kanałem. A mimo to czuł ściskanie w piersi. W jego wyobraźni Patrice upodobnił się do Zetha – był tylko jeszcze wyższy i groźniejszy, o wyostrzonych policzkach i przebiegłym spojrzeniu szaleńca. Idiotyzm? Być może, ale w tej chwili Jay odniósł wrażenie, że byłoby to bardzo logiczne zakończenie tego lata, w którym zmarł Joe, tych wszystkich wydarzeń, które spotkały go od czasów tego strasznego października na Pog Hill Lane. Jego obecne wymysły nie były większym idiotyzmem niż to wszystko inne.
W pierwszym odruchu chciał wsiąść w samochód, ale zaraz uznał, że to nie najlepszy pomysł. Rosa mogła chować się gdzieś w krzakach czy na poboczu szosy – wtedy mógłby ją łatwo przeoczyć, nawet gdyby jechał powoli. Ruszył więc pieszo w stronę Lansquenet, zatrzymując się od czasu do czasu, by nawoływać ją po imieniu. Zaglądał do przydrożnych rowów i za grube pnie drzew. Zboczył w stronę niewielkiego stawu, który mógłby stanowić niejaką pokusę dla pełnego ciekawości dziecka. Potem przeszukał opuszczona stodołę. Ale nigdzie nie dostrzegł żadnego śladu Rosy. W końcu, gdy już zbliżał się do wioski, zdecydował się na sprawdzenie ostatniej, prawdopodobnej możliwości. Skręcił w stronę domu Mireille.
Pierwszą rzeczą, którą zauważył, był samochód zaparkowany przy wejściu: luksusowy, szary mercedes z przyciemnianymi szybami i tablicami rejestracyjnymi wypożyczalni. Samochód w sam raz dla gangstera, pomyślał, albo prowadzącego popularny teleturniej w telewizji. Nagle zrozumiał, co się dzieje, i z walącym sercem ruszył w stronę drzwi. Nie zadając sobie nawet trudu, by zapukać, wpadł do środka, wykrzykując ostro:
– Rosa?
Siedziała na podeście schodów w swoim pomarańczowym sweterku i w dżinsach i przeglądała album ze zdjęciami. Tuż przy drzwiach stały jej kalosze. Gdy Jay wykrzyknął jej imię, spojrzała na niego i rozpromieniła się w uśmiechu. Poczucie wielkiej ulgi niemal powaliło go z nóg.
– Co ty sobie wyobrażasz? Co to ma być za zabawa? Szukam cię po całej okolicy. Jak się tu dostałaś?
Rosa patrzyła na niego ani trochę nie speszona.
– Przecież przyjechała po mnie twoja przyjaciółka. Ta angielska przyjaciółka.
– Gdzie ona jest? – Jay poczuł, że ulga ustępuje miej sca ślepej furii. – Gdzie, kurwa mać, ona teraz jest?
– Jay, kochanie – Kerry stanęła w drzwiach kuchni, najwyraźniej tu zadomowiona, z kieliszkiem wina w ręku.
– Obawiam się, że nie jest to język, jakiego powinieneś używać w obecności dziecka powierzonego twojej opiece – mówiąc to, posłała mu jeden ze swoich najbardziej ujmujących uśmiechów. Tuż za jej plecami stanęła Mireille, wielka i monumentalna w czarnej sukni.
– Wróciłam, by zamienić z tobą jeszcze słowo, ale już wyszedłeś – ciągnęła słodkim głosem. – Otwarła mi Rosa. Odbyłyśmy we dwie uroczą rozmowę, prawda, Rosa? – To ostatnie zdanie wypowiedziała po francusku, pewnie by włączyć do rozmowy Mireille, wciąż tkwiącą milcząco za jej plecami. – Muszę przyznać, że potrafiłeś zachować się nadzwyczaj dyskretnie, Jay, kochanie. Biedna madame Faizande nie miała o niczym bladego pojęcia.
Jay rzucił okiem na Mireille przyglądającą się tej scenie z rękami złożonymi na potężnych piersiach.
– Kerry… – zaczął złowieszczo. Ona znowu uraczyła go jednym ze swoich wyrachowanych, oszałamiających uśmiechów.
– Urocze spotkanie babki i wnuczki po latach – rzuciła. – Wiesz, zaczynam rozumieć, co cię tu tak urzeka. Tak wiele tajemnic. Tak wiele fascynujących postaci. Na przy kład madame d’Api. Madame Faizande opowiedziała mi o niej co nieco. Muszę jednak przyznać, że niecałkiem było to zgodne z jej obrazem przedstawionym w książce.
Jay spojrzał na Rosę.
– Chodź, Rosa – powiedział spokojnym głosem. – Czas wracać do domu.
– A tak przy okazji – jesteś tutaj nadzwyczaj popularny – wtrąciła znów Kerry. – Jestem pewna, że po emisji „Lądów obiecanych” zostaniesz obwołany miejscowym bohaterem. Dzięki tobie to miejsce wreszcie się rozwinie.