Jay całkowicie ją zignorował.
– Rosa – powtórzył. Dziecko westchnęło teatralnie, po czym wstało.
– Czy naprawdę będziemy w telewizji – zapytała Jaya rezolutnym tonem, wciągając kalosze. – Maman i ty, i wszyscy inni? Wiesz, my mamy w domu telewizor. Lubię oglądać „Cocoricoboy’a” i „Nos Amis Les Animaux”. Ale maman nie pozwala mi oglądać „Cinema de Minuit”. – Skrzywiła się lekko. – Za dużo się tam całują.
Jay wziął ją za rękę.
– Nikt z nas nie będzie w telewizji – oznajmił.
– Obawiam się, że ty w tej sprawie nie masz już nic do powiedzenia – rzuciła Kerry słodko. – Zdołałam zebrać do stateczną ilość materiału na doskonały program, bez względu na to, czy zechcesz w nim wystąpić, czy nie. Artysta, jego wpływ na lokalną społeczność, wiesz takie tam. Niech Peter Mayle się schowa. Zanim się spostrzeżesz, ludzie zaczną tu walić tłumami, by na własne oczy obejrzeć „Krainę Jaya Mackintosha”. Tak naprawdę powinieneś być mi dozgonnie wdzięczny.
– Proszę, Kerry.
– Och, na Boga jedynego! Gdyby cię ktoś posłuchał, pomyślałby że przystawiam ci pistolet do głowy. Każdy inny oddałby prawą rękę za taką reklamę, i do tego bezpłatną!
– Ale nie ja. Zaśmiała się.
– Oczywiście, zawsze wszystko musiałam robić za ciebie – rzuciła radośnie. – Organizować spotkania, wywiady. Zabierać cię na odpowiednie przyjęcia. Pociągać za sznurki. A ty teraz kręcisz nosem na doskonałą okazję promocji samego siebie. I to w imię czego? Dorośnij wreszcie, skarbie. Nikt już nie uważa ekscentryzmu za coś czarującego.
Przez moment przemawiała niemal słowami Nicka, i w tej samej chwili Jay nabrał obrzydliwego przekonania, że oboje się zmówili, uknuli to wszystko razem.
– Ja nie chcę, żeby zaczęły tu walić tłumy – oświadczył. – Nie chcę tu turystów, barów z hamburgerami i kiosków z pamiątkami. Nie w Lansquenet. Dobrze wiesz, w co taka reklama przekształca podobne wioski.
Kerry wzruszyła ramionami.
– Mnie się wydaje, że właśnie tego tej miejscowości najbardziej potrzeba – oznajmiła rzeczowym tonem. – Teraz robi wrażenie na wpół wymarłej. – Przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami pilnie studiowała swoje paznokcie. – Poza tym takie decyzje nie należą do ciebie, prawda? A nie wyobrażam sobie, by z lokalnych mieszkańców ktoś chciał odrzucić możliwość świetnego biznesu.
Oczywiście miała rację. I to było najgorsze. Wszystko teraz potoczy się siłą rozpędu, czy ktoś sobie tego życzy, czy nie. Nagle Jay wyobraził sobie, że Lansquenet mogłoby podzielić los Pog Hill – zostać relegowane do kategorii miejsc istniejących jedynie w przeszłości.
– Nie tutaj. Nie dopuszczę do tego – rzucił, wychodząc. Jeszcze gdy szedł ulicą, dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech Kerry.
61
Marise zjawiła się jak zwykle o siódmej – tym razem z butelką wina w jednym, i zamkniętym, wiklinowym koszykiem w drugim ręku. Miała puszyste, świeżo umyte włosy i po raz pierwszy od czasu, gdy Jay ją poznał, do swojego czarnego swetra włożyła spódnicę – długą, czerwoną. To ją odmieniło, nadało jakiegoś cygańskiego charakteru. Usta miała pociągnięte szminką, a w oczach szczególny blask.
– Uznałam, że powinniśmy urządzić sobie drobną uroczystość – oznajmiła, stawiając butelkę na stole. – Przyniosłam ser, fois gras i chleb orzechowy. Znajdzie się też kawałek ciasta i trochę migdałowych herbatników. Ach, a tu mam coś jeszcze – mówiąc to, wyjęła z koszyka dwa świeczniki z brązu, po czym wstawiła do nich świece. – Uroczo, prawda? – stwierdziła. – Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam kolację przy świecach.
– W zeszłym roku – wtrąciła bez pardonu Rosa. – Jak się zepsuł generator.
Marise wybuchnęła śmiechem.
– To się zupełnie nie liczy.
Jay jeszcze nie widział jej tak swobodnej, jak tego wieczoru. Przy pomocy Rosy nakryła do stołu: ustawiły talerze malowane w żywe kolory i kryształowe kieliszki do wina. Rosa narwała w ogrodzie kwiatów. Jedli fois gras na kromkach orzechowego chleba i pili wino produkcji Marise – o posmaku miodu, brzoskwiń i prażonych migdałów; potem była sałata i kozi ser na ciepło, a na koniec kawa, ciasto i herbatniki. Przez ten cały czas Jay starał się zebrać myśli i odwagę. Rosa – która miała przykazane, by w żadnym razie ani słowem nie wspominać o ich wizycie w Lansquenet – tryskała radością, wciąż domagała się swojego canard (kostki cukru umoczonej w winie), ukradkiem podsuwała różne kąski Clopette: najpierw pod stołem, a gdy koza została eksmitowana do ogrodu – przez uchylone okno. Marise była roześmiana, rozmowna i wyglądała przeuroczo.
Jay wmawiał sobie, że czeka na odpowiednią chwilę. Oczywiście, tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że coś takiego jak właściwa chwila nigdy nie nadejdzie, że po prostu ucieka się do taktyki odwlekania tego, co nieuniknione. Bo przecież musi jej powiedzieć, zanim ona dowie się od kogoś obcego. Czy, co nie daj Boże, zanim w jakikolwiek sposób zdradzi się Rosa.
Jednak im dłużej się wahał, tym trudniej było mu podjąć decyzję. Stracił animusz do rozmowy. Poczuł tępy ból głowy. Marise jednak zdawała się tego nie dostrzegać. Opowiadała z ożywieniem o szczegółach następnej fazy prac drenażowych i o rozbudowie piwnicy. Z ulgą wyjaśniała, że uda jej się ocalić jeszcze co nieco z tegorocznych zbiorów, i że chociaż nie będą to wielkie ilości, patrzy z optymizmem na nadchodzący rok. Oznajmiła, że zrobi wszystko, by wykupić farmę, natychmiast po wygaśnięciu dzierżawy. Miała trochę pieniędzy zgromadzonych w banku, a ponadto pięćdziesiąt beczek cuvee speciale w swojej piwnicy, gotowego do sprzedaży, gdy tylko przyjdzie odpowiednia koniunktura. Ziemia w Lansquenet była tania – szczególnie słabo zdrenowane grunty jak te, które obecnie znajdowały się w jej użytkowaniu. A po tegorocznym katastrofalnym lecie, ceny mogą spaść jeszcze niżej. Pierre Emile, ten który odziedziczył farmę, nie miał zacięcia do interesów. Będzie zadowolony, gdy cokolwiek zarobi na domu i winnicy. Marise mogłaby zapłacić określony procent ceny gotówką, a na resztę zaciągnąć długoterminowy kredyt w banku.
Im więcej opowiadała o swoich planach, tym parszywiej zaczynał się czuć Jay. A gdy przypomniał sobie na dodatek, co Josephine mówiła mu o cenach gruntów – serce w nim zamarło. Z wahaniem w głosie zapytał, co by zrobiła, gdyby jednak, jakimś fatalnym zrządzeniem losu…
Jej twarz lekko stężała, lecz wzruszyła ramionami.
– Będę musiała stąd wyjechać – powiedziała z prostotą. – Zostawić to wszystko, wrócić do Paryża czy do Marsylii. Na pewno do jakiegoś dużego miasta. I pozwolić Mireille… – urwała gwałtownie, jednak natychmiast przybrała pogodną minę. – Ale nic podobnego się nie zdarzy – oznajmiła z mocą. – Nic podobnego. Zawsze ma rzyłam o tym, by mieć takie miejsce dla siebie – ciągnęła, a jej rysy złagodniały. – Własną ziemię, dom, wiele drzew i może jeszcze kawałek rzeki. Bezpieczne, swojskie miejsce. – Uśmiechnęła się szeroko. – Może gdy ta posiadłość będzie już moja, gdy warunki dzierżawy przestaną wisieć niczym miecz nad moją głową, wszystko się zmieni – stwierdziła niespodziewanie. – Może rozpocznę swoje życie w Lansquenet na nowo. Znajdę dla Rosy przyjaciółki w odpowiednim wieku. Dam tutejszym ludziom jeszcze jedną szansę. – Nalała sobie kolejny kieliszek słodkiego, złotego wina. – Dam sobie samej jeszcze jedną szansę.
Jay z trudnością przełknął ślinę.
– A co z Mireille? Nie narobi ci kłopotów?
Marise potrząsnęła głową. Miała półprzymknięte oczy, teraz nieco kocie i senne.
– Mireille nie będzie żyć wiecznie – oznajmiła. – Poza tym… wiem, jak poradzić sobie z Mireille. Jednak tylko tak długo, jak długo farma jest w moich rękach.
Przez jakiś czas potem rozmawiali na całkiem inne tematy. Popijali kawę z armaniakiem, a Rosa, przez szczeliny w okiennicy, karmiła kozę herbatnikami. Chwilę później Marise posłała córkę spać, wśród tylko nieznacznych protestów ze strony dziecka – ostatecznie dochodziła północ, więc Rosa i tak zabawiła znacznie dłużej niż zazwyczaj. Jay nie posiadał się ze zdziwienia, że w czasie tego wieczoru dziecko go nie wydało. W pewnym sensie nawet tego żałował. Gdy Rosa zniknęła na górze – z herbatnikiem w dłoni, po solennej obietnicy, że na śniadanie będą naleśniki – Jay włączył radio, nalał kolejny kieliszek armaniaku i podał go Marise.