Выбрать главу

Państwo Moucheboume znowu zaczęli coś wykrzykiwać, ja podałem rękę, powiedziałem dobry wieczór, pani Mouche-boume spytała mamy, czy chorowałem na odrę, pan Mouche-boume spytał, czy ten kawaler dobrze się uczy, a ja bardzo uwa-żałem, bo tata przez cały czas na mnie patrzył. Potem usiadłem na krześle, a dorośli sobie rozmawiali.

— Nie pogniewacie się państwo — powiedział tata — że przyjmiemy was skromnie, czym chata bogata.

— To dla nas prawdziwa przyjemność — powiedział pan Moucheboume. — Wieczór w rodzinnym gronie to coś cudownego! Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto musi ciągle chodzić na bankiety z nieśmiertelnym homarem w majonezie i innymi ceregielami.

Wszyscy się roześmieli, a potem pani Mouchoboume powiedziała, że nigdy by sobie nie darowała, gdyby przysporzyła pracy mamie, która i tak ma na pewno pełne ręce roboty. Ale mama powiedziała, że nie, że to dla niej prawdziwa przyjemność i że dużo pomogła jej służąca.

— Ma pani szczęście — powiedziała pani Mouche-boume. — Ja mam ciągle kłopoty ze służącymi! Żadna nie może jakoś zagrzać u nas miejsca.

— Och, ta to prawdziwa perła — powiedziała mama. — Jest u nas już od dawna i co najważniejsze przepada za dzieckiem.

A potem weszła pani w czarnej sukience i w białym fartuszku i powiedziała, że podano do stołu. To mnie zdziwiło, bo normalnie do stołu podaje zawsze mama.

— Dobrze, Mikołaj, do łóżka! — powiedział tata.

Więc podałem rękę pani Moucheboume i powiedziałem: „do widzenia pani", podałem rękę panu Moucheboume i powiedziałem: ,,do widzenia panu", podałem rękę pani w czarnej sukience i w białym fartuszku, powiedziałem: ,,do widzenia pani" i poszedłem spać.

Loteria

Dzisiaj pod koniec lekcji pani powiedziała nam, że szkoła organizuje loterię, i wytłumaczyła Kleofasowi, co to jest loteria: ludzie mają losy z różnymi numerami, potem losuje się numery i ten szczęśliwy wygrywa nagrodę, a nagrodą będzie motorower.

Pani powiedziała nam też, że pieniądze ze sprzedaży losów pójdą na budowę boiska, żeby dzieci z naszej dzielnicy mogły uprawiać sporty. Nie bardzośmy zrozumieli, bo przecież mamy

już niesamowity plac, gdzie uprawiamy masę sportów, a w dodatku jest tam wspaniały stary samochód, który nie ma kół, ale i tak jest bardzo fajny, i zastanawiam się, czy na tym nowym boisku też nam postawią samochód. Ale loteria mi się spodobała, bo pani wyjęła z szuflady mnóstwo bloczków i powiedziała:

— Drogie dzieci, to wy będziecie sprzedawać losy na tę loterię. Każdy dostanie bloczek, w którym jest pięćdziesiąt losów. Jeden los kosztuje franka. Będziecie je sprzedawać rodzicom, przyjaciołom, a nawet — czemuż by nie — ludziom, których spotkacie na ulicy, i sąsiadom. Nie tylko będziecie mieć satysfakcję, że pracujecie dla wspólnego dobra, ale także dacie dowody odwagi przezwyciężając własną nieśmiałość.

Pani wytłumaczyła Kleofasowi, co to jest wspólne dobro, i rozdała nam bloczki z losami na loterię. Byliśmy bardzo zadowoleni.

Po wyjściu ze szkoły stanęliśmy na chodniku, każdy ze swoim bloczkiem, a Gotfryd powiedział, że wszystkie losy naraz sprzeda swojemu ojcu, który jest bardzo bogaty.

— Aha — powiedział Rufus — ale tak, to żadna zabawa. Zabawa polega na tym, żeby sprzedawać losy ludziom, których się nie zna. To właśnie jest fajne.

— A ja — powiedział Alcest — sprzedam swoje właścicielowi wędliniarni, jesteśmy bardzo dobrymi klientami i nie będzie mógł mi odmówić.

Ale wszystkim najbardziej podobał się pomysł Gotfryda, że-by sprzedać losy naszym ojcom. Rufus powiedział, że nie mamy racji, podszedł do jakiegoś pana, który koło nas przechodził, chciał sprzedać mu swoje losy, ale pan nawet się nie zatrzymał, więc żeśmy poszli do domu, oprócz Kleofasa, który musiał wrócić do szkoły, bo zostawił swój bloczek w ławce. Wpadłem do domu z bloczkiem losów w ręce.

— Mama! — krzyknąłem. — Jest tata?

— Czy ty naprawdę nie możesz wchodzić do domu jak człowiek cywilizowany? —

spytała mama. — Nie, taty ni© ma w domu. A na co ci tata? Znowu coś przeskrobałeś?

— Nie, skąd, tylko że tata kupi ode mnie losy, żeby zrobili nam boisko, gdzie wszystkie chłopaki z naszej dzielnicy będą uprawiać sporty i może nawet postawią tam samochód, a nagroda to motorower, to jest taka loteria — wytłumaczyłem mamie.

Mama spojrzała na mnie otwierając szeroko oczy ze zdziwienia, a potem powiedziała:

— Nic z tego nie rozumiem, Mikołaj. Załatwisz to z ojcem, kiedy wróci z pracy.

Tymczasem idź odrabiać lekcje.

Poszedłem od razu na górę, bo lubię słuchać mamy i wiem, że ona też lubi, kiedy jestem grzeczny. A potem usłyszałem, jak tata wchodzi do domu, i zbiegłem na dół z bloczkiem losów.

— Tata! — krzyknąłem. — Musisz kupić ode mnie losy, to taka loteria, i postawią nam samochód na boisku, i będziemy mogli uprawiać sporty!

— Nie wiem, co mu jest — powiedziała do taty mama. — Przyszedł ze szkoły podniecony bardziej niż zwykle. Wydaje mi się, że w szkole urządzono loterię i chce ci sprzedać losy.

Tata roześmiał się i pogładził mnie po głowie.

— Loterię! To zabawne — powiedział. — Kiedy chodziłem do szkoły, często urządzaliśmy loterie. Robiliśmy konkursy, kto sprzeda najwięcej losów, i ja zawsze wygrywa-

łem. Trzeba przyznać, że byłem bardzo śmiały i nie przepuszczałem nikomu. To jak, chłopie, po ile te losy?

— Po franku — powiedziałem. — A ponieważ jest pięćdziesiąt losów, więc obliczyłem i razem wypada pięćdziesiąt franków.

I wyciągnąłem do taty bloczek, ale tata go nie wziął. — Za moich czasów było taniej

— powiedział. — No, dobrze, daj mi jeden los.

— O, nie — powiedziałem. — Nie jeden los, tylko cały bloczek. Gotfryd powiedział

nam, że ojciec kupi od niego cały bloczek, i wszyscy żeśmy się umówili, że zrobimy tak sa-mo!

— Nie obchodzi mnie, co zrobi ojciec twojego kolegi Got-fryda — odpowiedział tata.

— Mogę kupić od ciebie jeden los, a jeśli ci to nie odpowiada, to nie kupuję wcale. Koniec, kropka!

— To niesprawiedliwe! — krzyknąłem. — Jeśli inni ojcowie kupują całe bloczki, to czemu ty miałbyś nie kupić?

A potem się rozpłakałem, tata się strasznie zezłościł i z kuchni przybiegła mama.

— Co znowu? — zapytała.

— To — powiedział tata — że nie rozumiem, dlaczego wciągają dzieci w takie rzeczy! Nie po to go oddawałem do szkoły, żeby zrobiono mi z niego domokrążcę albo żebraka. W ogóle zastanawiam się, czy takie loterie są dozwolone. Korci mnie, żeby zadzwonić do dyrektora szkoły!

— Proszę o trochę spokoju — powiedziała mama.

— Kiedy — chlipnąłem — sam przecież mówiłeś, że sprzedałeś losy na loterię i byłeś fantastyczny! Dlaczego ja nigdy nie mogę robić tego, co inni?

Tata potarł sobie czoło, usiadł, przyciągnął mnie do siebie i powiedział:

— Tak, oczywiście, Mikołaj, ale to nie było to samo. Chodziło o to, żeby nauczyć nas inicjatywy i zaradności. Żeby nas przygotować do trudnych zadań, jakie niesie ze sobą życie.

Nikt nam nie mówił: „Sprzedajcie to tacie"..

— Ale Rufus próbował sprzedać losy jakiemuś nieznajomemu panu i ten pan nawet się nie zatrzymał — powiedziałem.

— A kto ci każe zwracać się do ludzi, których nie znasz? — spytał tata. — Czemu nie pójdziesz do naszego sąsiada Blédurta?

— Nie mam odwagi — powiedziałem.

— Dobrze, pójdziemy razem — powiedział śmiejąc się tata. — Pokażę ci, jak się załatwia interesy. Nie zapomnij zabrać swojego bloczka.

— Nie siedźcie długo — powiedziała mama. — Zaraz będzie kolacja. Zadzwoniliśmy do drzwi i pan Blédurt nam otworzył.