Dziś rano przyszedłem do szkoły i jeszcze przed wejściem do klasy pokazałem swój banknot chłopakom.
— Ho, ho — powiedział Kleofas — co z nim zrobisz?
— Nie wiem — odpowiedziałem. — Tata dał mi go, żebym poznał wartość pieniądza; mam go wydać w jakiś rozsądny sposób. Najbardziej to chciałbym kupić sobie samolot. Prawdziwy.
— Coś ty — powiedział Joachim. — Prawdziwy samolot kosztuje co najmniej tysiąc franków.
— Tysiąc franków? — zawołał Gotfryd. — Zwariowałeś? Tata mi mówił, że samolot 1 R o l a n d — słynny rycerz, bohater najstarszej francuskiej epopei, której treścią są walki Karola Wielkiego z Saracenami w Hiszpanii. Wg legendy Ro-land poległ w wąwozie Roncevaux w Pirenejach, osłaniając z oddziałem straży tylnej — armię cesarską. Dokonawszy cudów waleczności Roland ginie, lecz przedtem usiłuje złamać swój miecz, zwany Durandalem, nie chcąc, by jego ulubiona broń wpadła w ręce wroga.
kosztuje co najmniej trzydzieści tysięcy franków, i to mały.
Wtedy żeśmy się wszyscy roześmieli, bo Gotfryd to straszny kłamca i wygaduje niestworzone rzeczy.
— A może byś kupił atlas — powiedział Ananiasz, który jest najlepszym uczniem w klasie i ulubieńcem naszej pani. — Są tam przepiękne mapy, pouczające zdjęcia i to się bardzo przydaje.
— Chyba nie myślisz — powiedziałem — że wydani pieniądze na książkę. Zresztą książki dostaję zawsze od cioci na urodziny albo jak jestem chory. Nie skończyłem jeszcze tej, którą dostałem przy śwince.
Ananiasz popatrzył na mnie, a potem odszedł bez słowa i wziął się do powtarzania gramatyki. Wariat z tego Ananiasza!
— Najlepiej kup piłkę nożną, to sobie wszyscy pogramy — powiedział Rufus.
— Wolne żarty — powiedziałem. — Pieniądze są moje i nie mam zamiaru kupować za nie rzeczy dla innych. Mogłeś sam zostać czwarty z historii, jak masz ochotę pograć w nogę.
— Ty chytrusie! — krzyknął Rufus. — Zostałeś czwarty tylko dlatego, że jesteś pupilkiem naszej pani, jak Ananiasz!
Ale nie zdążyłem mu przylać, bo zadzwonił dzwonek na lekcję i musieliśmy ustawić się parami przed drzwiami do klasy. Zawsze to samo z tym dzwonkiem: ledwie zaczniemy się bawić, dryń, dryń! — trzeba iść do klasy. A potem, kiedyśmy już stali w parach, do szkoły biegiem wpadł Alcest.
— Spóźniłeś się — powiedział Rosół, nasz opiekun.
— To nie moja wina — powiedział Alcest — dostałem na śniadanie o jednego rogalika więcej.
Rosół westchnął ciężko i kazał Alcestowi poszukać sobie pary i wytrzeć z brody masło.
W klasie powiedziałem do Alcesta, który ze mną siedzi: „Widzisz, co mam?", i pokazałem mu banknot.
Wtedy pani krzyknęła:
— Mikołaj! Co to za papier? Przynieś mi go natychmiast! Rozpłakałem się i zaniosłem banknot pani, która otworzyła szeroko oczy.
— Ależ — powiedziała — co to ma być?
— Jeszcze nie wiem — wyjaśniłem. — Dostałem od taty za Karola Wielkiego.
Widziałem, że pani z całej siły stara się nie roześmiać. Czasem jej się to zdarza i wygląda wtedy bardzo ładnie. Oddała mi banknot, powiedziała, że mam go schować do kieszeni, że nie trzeba się bawić pieniędzmi i żebym nie wydał go na głupstwa. A potem wywołała do tablicy Kleofasa, ale wątpię, czy jego tata zapłaci mu za stopień, który dostał.
Na przerwie, kiedy inni się bawili, Alcest pociągnął mnie za ramię i spytał, co zamierzam zrobić z moimi pieniędzmi. Odpowiedziałem, że nie wiem. Wtedy powiedział mi, że za dziesięć franków mógłbym dostać mnóstwo tabliczek czekolady.
— Mógłbyś kupić pięćdziesiąt tabliczek! Pięćdziesiąt, masz pojęcie? — powiedział Alcest. — Po dwadzieścia pięć na każdego!
— A dlaczego miałbym ci dać dwadzieścia pięć tabliczek? — zapytałem. — Pieniądze są moje!
— Zostaw go — powiedział Rufus do Alcesta. — To skąpiradło!
I poszli się bawić, ale ja mam to w nosie, no bo co w końcu, kurczę blade, dlaczego wszyscy czepiają się moich pieniędzy?
Ale pomysł Alcesta z czekoladą był bardzo dobry. Po pierwsze, strasznie lubię czekoladę, a po drugie, nigdy jeszcze nie miałem pięćdziesięciu tabliczek naraz, nawet w Buni, która przecież daje mi wszystko, co zechcę. Dlatego też zaraz po lek-jach poleciałem pędem do cukierni, a kiedy sprzedawczyni zapytała, czego chcę, dałem jej banknot i powiedziałem:
— Czekolady za całą sumę, Alcest powiedział mi, że powinienem dostać pięćdziesiąt tabliczek.
Sprzedawczyni spojrzała na banknot, potem na mnie i zapytała:
— Gdzie to znalazłeś, chłopczyku?
— Nie znalazłem — powiedziałem — dostałem.
— Dostałeś, żeby kupić pięćdziesiąt tabliczek czekolady? — spytała sprzedawczyni.
— No... tak — odpowiedziałem.
— Nie lubię kłamczuszków — powiedziała sprzedawczyni. — Lepiej odnieś ten banknot tam, gdzie go znalazłeś.
A ponieważ zrobiła groźną minę, uciekłem i płakałem przez całą drogę do domu. W
domu opowiedziałem wszystko mamie, a mama pocałowała mnie i powiedziała, że zaraz to załatwi. Wzięła ode mnie banknot i poszła porozmawiać z tatą, który był w salonie. A potem wróciła z dwudziestocentymową monetą:
— Kupisz sobie za to tabliczkę czekolady — powiedziała.
A ja bardzo się ucieszyłem. Myślę nawet, że połowę czekolady dam Alcestowi, bo to mój kumpel i zawsze się wszystkim dzielimy.
Robiliśmy z tatą zakupy
Po kolacji tata przeglądał z mamą wydatki z tego miesiąca.
— Ciekaw jestem, gdzie podziewają się pieniądze, które ci daję — powiedział.
— Ach! Jak ja lubię takie pytania — powiedziała mama, chociaż wcale nie wyglądała na zadowoloną.
I wyjaśniła tacie, że on nie zdaje sobie sprawy, ile kosztuje utrzymanie, że by zrozumiał, gdyby sam poszedł po zakupy, i że przy dziecku nie powinno się prowadzić takich rozmów.
Tata powiedział, że to wszystko zawracanie głowy, że gdyby on zajmował się robieniem sprawunków, żyliby dużo lepiej i oszczędniej, a dziecko najlepiej zrobi, jeśli pójdzie spać.
— Wobec tego — powiedziała mama — sam rób zakupy, skoroś taki mądry.
— Świetnie — odpowiedział tata. — Jutro niedziela, wybiorę się na bazar. Zobaczysz, że nie dam się nabrać!
— Juhu! — zawołałem. — Będę mógł iść razem z tobą? — I kazano mi kłaść się do łóżka.
Rano zapytałem taty, czy zabierze mnie ze sobą, a tata powiedział, że tak, że dzisiaj zakupy robią mężczyźni. Okropnie się ucieszyłem, bo bardzo lubię chodzić razem z tatą, a na bazarze jest bardzo fajnie. Pełno tam ludzi, wszyscy krzyczą i jest trochę tak jak na dużej przerwie, tylko że ładnie pachnie. Tata kazał mi wziąć siatkę na zakupy, a mama śmiejąc się powiedziała nam do widzenia.
— Śmiej się, śmiej — powiedział tata — zobaczymy, czy się będziesz śmiała, kiedy wrócimy z mnóstwem dobrych rzeczy kupionych po przystępnej cenie. Bo my, mężczyźni, nie damy się nabić w butelkę. Prawda, Mikołaj?
— Aha — powiedziałem.
Mama śmiejąc się ciągle oznajmiła, że nastawi wodę na langusty, które przyniesiemy, a my poszliśmy po samochód do garażu.
W samochodzie spytałem taty, czy to prawda, że przyniesiemy langusty.
— Czemu nie? — powiedział tata.
Ze znalezieniem miejsca do zaparkowania samochodu mieliśmy trochę kłopotu.
Strasznie dużo ludzi wybrało się po za-
kupy. Na szczęście tata zobaczył jakieś wolne miejsce — on to ma oko — i zaparkował.
— Dobra — powiedział. — Pokażemy twojej matce, jak łatwo jest robić zakupy, i nauczymy ją oszczędności. Prawda, chłopie?
A potem podszedł do przekupki, która sprzedawała mnóstwo warzyw, popatrzył i uznał, że pomidory są niedrogie.