— Powoli, powoli! Wyjdziecie teraz grzecznie i chcę widzieć, jak przechodzicie przez ulicę. Przekonamy się, czy zrozumieliście lekcję.
Wyszliśmy ze szkoły razem z panią, a policjant uśmiechnął się na nasz widok.
Zatrzymał samochody i dał znak, żebyśmy przechodzili.
— Idźcie, dzieci — powiedziała pani. — Tylko bez przebiegania! Patrzę na was.
Wtedy przeszliśmy przez ulicę, powolutku, jeden za drugim, a kiedy byliśmy już po drugiej stronie, zobaczyliśmy na chodniku naszą panią, która śmiejąc się rozmawiała z policjantem, i dyrektora, który patrzył na nas z okna swojego gabinetu.
— Bardzo ładnie! — zawołała pani. — Pan policjant i ja jesteśmy z was bardzo zadowoleni. Do jutra, dzieci!
Wtedy biegiem popędziliśmy z powrotem, żeby się z nią pożegnać.
Lekcja przyrody
Jutro — powiedziała pani — zrobimy sobie całkiem wyjątkową lekcję przyrody.
Każdy z was przyniesie jakiś przedmiot, najlepiej pamiątkę z podróży. Omówimy każdy przedmiot, dokładnie go obejrzymy i każdy z was wyjaśni nam jego pochodzenie i wspomnienia, jakie się z nim wiążą. Będzie to jednocześnie lekcja przyrody, powtórka z geografii i sprawdzian z opowiadania.
— Ale co trzeba przynieść, proszę pani? — zapytał Kleofas.
— Mówiłam już przecież, Kleofasie — odpowiedziała pani. — Jakiś interesujący przedmiot, który ma swoją historię. Na przykład kilka lat temu jeden z uczniów przyniósł
kość dinozaura, znalezioną przez jego wuja w trakcie prac wykopaliskowych. Czy któryś z was może powiedzieć mi, co to jest dinozaur?
Ananiasz podniósł rękę, ale wszyscy naraz zaczęliśmy mówić o rzeczach, które przyniesiemy, a przy hałasie, jaki robiła pani
waląc linijką w stół, nie usłyszeliśmy ani słowa z tego, co opowiadał ten wstrętny pupilek Ananiasz.
Po przyjściu do domu powiedziałem tacie, że rausze przynieść do szkoły jakąś fantastyczną pamiątkę z podróży.
— Dobry pomysł, takie zajęcia praktyczne — powiedział tata. — Widok przedmiotów sprawia, że lekcja na długo pozostaje w pamięci uczniów. Podoba mi się ta twoja pani, jest bardzo nowoczesna. Teraz pomyślmy... Co też ty mógłbyś zanieść?
— Pani powiedziała — wyjaśniłem — że najlepsze są kości dinozaura.
Tata otworzył szeroko oczy ze zdziwienia i zapytał:
— Kości dinozaura? Też pomysł! A skąd ja ci wezmę kości dinozaura? Nie, Mikołaj, obawiam się, że będziemy musieli zadowolić się czymś bardziej zwyczajnym.
Wtedy powiedziałem tacie, że ja nie chcę przynosić czegoś zwyczajnego, tylko coś, co by okropnie zadziwiło chłopaków, a tata mi odpowiedział, że nie ma nic, co by mogło zadziwić chłopaków. Wtedy ja powiedziałem, że w takim razie nie warto przynosić rzeczy, które nikogo nie zadziwią, i że już raczej wolę nie iść jutro do szkoły, tata mi odpowiedział, że zaczyna mieć tego dość, że chyba za karę nie dostanę dzisiaj deseru i że moja pani ma naprawdę dziwne pomysły, a ja kopnąłem fotel w salonie. Tata spytał, czy chcę klapsa, ja zacząłem płakać i z kuchni przybiegła mama.
— Co znowu? — zapytała. — Nie mogę zostawić was na chwilę samych, żeby nie było jakiejś awantury. Mikołaj! Przestań płakać. O co chodzi?
— O to — powiedział tata — że twój syn jest wściekły, ponieważ nie chcę mu dać kości dinozaura.
Mama spojrzała na nas i zapytała, czy wszyscy w tym domu powariowali. Więc tata jej wytłumaczył i mama powiedziała:
— Ależ, Mikołaj, nie ma z czego robić tragedii. Zobacz, w szafie są różne ciekawe pamiątki z naszych podróży. Na przykład ta wielka muszla, którą kupiliśmy podczas wakacji w Morskich Skałkach.
— Prawda! — powiedział tata. — Taka muszla jest lepsza od wszystkich kości dinozaura na świecie!
Powiedziałem, że nie wiem, czy muszla zadziwi chłopaków, ale mama mnie uspokoiła, że na pewno strasznie im się spodoba i pani mnie pochwali. Tata poszedł po muszlę, która jest bardzo duża, a na wierzchu ma napisane: Pamiątka z Morskich Skałek, i powiedział, że na pewno wszystkich zadziwię opowiadając o naszych wakacjach w Morskich Skałkach, o wycieczce na Wyspę Mgieł i o cenie, jaką żeśmy płacili za pensjonat. A jeśli to nie zadziwi chłopaków, to będzie znaczyło, że trudno ich czymkolwiek zadziwić. Mama się roześmiała, powiedziała, żebyśmy siadali do stołu, a następnego dnia poszedłem do szkoły, dumny jak nie wiem co, z muszlą zawiniętą w brązowy papier. Kiedy przyszedłem, inne chłopaki już były i wszyscy zaczęli pytać, co przyniosłem.
— A wy? — spytałem.
— Ja pokażę dopiero w klasie — odpowiedział mi Gotfryd, który lubi robić ze wszystkiego tajemnice.
Inni też nie chcieli nic powiedzieć, oprócz Joachima, który pokazał nam nóż, najfajniejszy, jaki tylko można sobie wyobrazić.
— To jest nóż do papieru — wyjaśnił nam Joachim — który wujek Abdon przywiózł
tacie w prezencie z Toledo. To takie miasto w Hiszpanii.
No i Rosół — nasz opiekun, ale to nie jest jego prawdziwe nazwisko — zabrał Joachimowi nóż mówiąc, że powtarzał nam już setki razy, że nie wolno przynosić do szkoły niebezpiecznych przedmiotów.
— Kiedy, psze pana — krzyknął Joachim — to nasza pani kazała mi go przynieść!
— Tak? — powiedział Rosół. — Pani kazała ci przynieść tę broń do klasy?
Doskonale. A więc nie tylko zatrzymuję ten przedmiot, ale jeszcze odmienisz mi czasownik:
„Nie powinienem kłamać Panu Opiekunowi, kiedy pyta mnie on o wyjątkowo niebezpieczny przedmiot, który po kryjomu wniosłem na teren szkoły". Nie masz co krzyczeć, a wy tam bądźcie cicho, jeśli nie chcecie także zostać ukarani!
I Rosół poszedł zadzwonić na lekcję, my ustawiliśmy się w pary, ale kiedy weszliśmy do klasy, Joachim ciągle jeszcze płakał.
— Ładnie się zaczyna — powiedziała pani. — Co się stało, Joachimie?
Joachim jej wytłumaczył, pani westchnęła, powiedziała, że przynoszenie noża to nie był najlepszy pomysł, ale że spróbuje załatwić to jakoś z panem Dubon, bo tak naprawdę nazywa się Rosół.
— Dobrze — powiedziała pani. — Zobaczymy teraz, coście przynieśli. Połóżcie rzeczy przed sobą na pulpicie.
Wtedy żeśmy wszyscy wyjęli przyniesione rzeczy. Alcest przyniósł jadłospis z restauracji w Bretanii, gdzie bardzo smacznie
jadł kiedyś z rodzicami, Euzebiusz miał widokówkę z Lazurowego Wybrzeża, Ananiasz — przewodnik, który kupili mu w Normandii rodzice, Kleofas przyniósł
usprawiedliwienie, bo w domu nic nie znalazł, ale to dlatego, że nie zrozumiał — myślał, że trzeba było przynieść kości, a Maksencjusz i Rufus, idioci, przynieśli każdy po muszli.
— Tak — powiedział Rufus — ale ja znalazłem swoją na plaży, wtedy jak uratowałem faceta, który się topił.
— Trzymajcie mnie, bo umrę ze śmiechu! — krzyknął Maksencjusz. — Po pierwsze, nie umiesz nawet robić „deski", a po drugie, jeśli znalazłeś ją na plaży, to czemu pisze na niej „Pamiątka znad morza"?
— Aha! — krzyknąłem.
— Chcesz dostać w zęby? — zapytał mnie Rufus.
— Rufusie, proszę za drzwi! — krzyknęła pani. — I za karę przyjdziesz mi do szkoły w czwartek. Mikołaj, Maksencjusz, siedźcie spokojnie, jeśli nie chcecie także zostać ukarani!
— Ja przyniosłem pamiątkę ze Szwajcarii — powiedział Gotfryd, szeroko uśmiechnięty i strasznie dumny. — To złoty zegarek, który kupił tam mój ojciec.
— Złoty zegarek? — krzyknęła pani. — A czy twój ojciec wie, że przyniosłeś go do szkoły?
— No nie — powiedział Gotfryd. — Ale kiedy mu powiem, że pani kazała przynieść, chyba mnie nie skrzyczy.
— Że ja kazałam przynieść? — krzyknęła pani. — Ależ dziecko, to rzecz drogocenna!
Proszę cię, bądź tak dobry i schowaj to zaraz do kieszeni!