Teraz dla odmiany spróbował sobie wyobrazić dwumetrowych Atlantydów w greckich togach, odpływających od tonącego kontynentu na złotych statkach. Na pokładzie jednego z nich pani Tachyon zaciekle pchała swój wózek. Poczuł, że zaczyna mu brakować wyobraźni…
Na szczęście był to stan przejściowy.
W następnej bowiem chwili ujrzał inny obraz: hordę Attyli gnającą przez step, a w samym środku linii jeźdźców — pani Tachyon okrakiem na wózku…
Od dalszych wykwitów wyobraźni uratował go (chwilowo przynajmniej) głos Kasandry:
— Jak zobaczysz UFO albo yeti, albo coś takiego, to składają ci wizytę Mężczyźni w Czerni. Jeżdżą wielkimi, czarnymi samochodami i grożą ludziom, którzy widzieli dziwne rzeczy. Twierdzą, że pracują dla rządu, ale tak naprawdę pracują dla tajnego stowarzyszenia, które wszystkim rządzi.
— Skąd to wszystko wiesz?
— Każdy to wie. To powszechnie znany fakt. Prawdę mówiąc, czekałam na coś takiego od czasu tego tajemniczego deszczu ryb we wrześniu.
— Chodzi ci o to, jak gaz wybuchł pod sklepem z tropikalnymi rybkami?
— Powiedzieli, że to był gaz — poprawiła go ponuro. — Tak naprawdę to nie wiadomo.
— Co?! Pewnie, że to był gaz. Perukę sprzedawcy znaleziono zaplątaną w druty telefoniczne na High Street, a wszyscy mieli gupiki w rynnach, więc co to miało być, jak nie wybuch gazu?
— Te dwie sprawy mogą być przypadkowo połączone — przyznała z dużą niechęcią.
— I wciąż uważasz, że te koła w zbożu w zeszłym roku to nie Bigmac, chociaż przysięgał, że to jego sprawka?
— Może kilka z nich to faktycznie dzieło Bigmaca, ale powiedz mi, mądralo, kto dawno temu zrobił pierwsze?
— Bazza i Skazz. Wyczytali o nich w jakiejś gazecie i zdecydowali, że też powinniśmy mieć parę takich.
— Nie próbujesz mi chyba wmówić, że zrobili wszystkie, co?
Johnny westchnął.
Życie samo w sobie było wystarczająco skomplikowane, ale ludziom to nie wystarczało — musieli je jeszcze bardziej powikłać. Na przykład: miał i tak dość zmartwień, zanim przeczytał gdzieś o spontanicznych samozapłonach. Siedzi sobie ktoś spokojnie w fotelu i zajmuje się własnymi sprawami, a w następnej chwili łup! — i po człowieku zostaje para dymiących butów i kupka popiołu. Przez kilka tygodni na wszelki wypadek trzymał w pokoju wiadro z wodą, ale na szczęście nie był zmuszony go użyć.
Albo takie programy o obcych porywających ludzi i robiących im badania w latających talerzach. Jak człowiekowi coś w mózgu poprzestawiają, tak żeby o nich zapomniał, i do tego znają podróże w czasie i odstawią przebadanego dokładnie tam, skąd go wzięli, to skąd ktokolwiek będzie wiedział, co mu się przytrafiło. To było całkiem poważne zagrożenie.
A Kasandra uważała, że takie sprawy są interesujące jak nie wiadomo co. Dla Johnny’ego były tylko dodatkowym i całkiem zbędnym zmartwieniem.
— Kasandra…
— Tak?
— Wolałbym, żebyś wróciła do Kirsty.
— Upiorne imię! Dobre dla jakiegoś garkotłuka.
— …Nie miałem nic przeciwko Kimberly…
— Też coś! Dopiero potem się zorientowałam, że pasuje do uczennicy fryzjerskiej.
— …choć Klymenystra to było przegięcie…
— A kiedy to było?
— Ze dwa tygodnie temu.
— Pewnie się wtedy czułam trochę gotycko.
Zanim Johnny zdążył zapytać, na czym to konkretnie polega, autobus zatrzymał się na jego przystanku i oboje wysiedli.
Garaże usytuowane na tyłach domów, wokół okrągłego podjazdu, właściwie nie były zbyt często używane. Przynajmniej do parkowania samochodów. Większość sąsiadów parkowała na ulicy, dzięki czemu mogli do woli oddawać się ulubionemu zajęciu, czyli kłótniom, kto komu znowu zajął miejsce.
— Nawet nie zajrzałeś do żadnego worka? — spytała Kasandra, czekając, aż wygrzebie z kieszeni klucz do garażu.
— Wolałem nie ryzykować. Jakby w nich były, dajmy na to, stare skarpetki albo coś? — Johnny znalazł klucz i ostrożnie uchylił drzwi.
Wózek stał tam, gdzie go zostawił. I wyglądał dziwnie, choć trudno było dokładnie określić dlaczego. Najprościej rzecz biorąc, pomimo iż tkwił spokojnie pośrodku garażu, sprawiał wrażenie, jakby poruszał się równocześnie bardzo szybko. Coś jak klatka wycięta z filmu.
Kasandra — dawniej Kirsty — rozejrzała się i spytała rzeczowo:
— Trochę tu dużo gratów… Dlaczego ten rower stoi do góry nogami?
— Bo wczoraj przebiłem oponę i nie zdążyłem go jeszcze naprawić.
Kasandra wzięła słoik z piramidki, otarła nieco przybrudzoną nalepkę i przeczytała:
— „Blackbury Preserves Ltd. Nagrodzone Złotym Medalem musztardowe korniszony. Sześć głównych nagród: Grand Prix de Foire Internationale des Conichons, Nancy 1933, Festival of Piekłeś, Manchester 1929, Danzing Pókelnfest 1928, Supreme Prize, Michigan State Fair 1933, Złoty Medal Madras 1931, Bonza Feed Award, Sydney 1932. Zrobione z najlepszych składników”.
Pod spodem był rysunek jakiegoś zwariowanego dzieciaka w podskoku i dopisek:
Wysoko skacze mały John, blackburski korniszon ugryzł go.
Kasandra przeczytała wierszyk i omal jej nie zatkało.
— Co to ma być, na litość boską?!
— Reklama — poinformował ją uprzejmie Johnny. — A tak w ogóle to wytwór starej fabryki marynat, którą zbombardowano podczas wojny. W tym samym nalocie co Paradise Street. Jeśli ci to nic nie mówi, to w Blackbury nie robi się marynat od ponad pięćdziesięciu lat.
— No nie! Nie chcesz powiedzieć, że nigdzie w całym mieście? Toż to ludzkie pojęcie przechodzi!
— Nie musisz się wysilać. To po prostu dziwne, nic więcej.
Kasandra potrząsnęła słoikiem, po czym wzięła następny, z którego najwyraźniej ktoś zdążył już podjeść.
— Wyglądają na spożywcze — oceniła. — Musiały być dobrze przechowywane.
— I dlatego ciągle są chrupkie i świeże? Próbowałem dziś rano i za nic w świecie nie uwierzę, że to był półwiekowy ogórek. A co powiesz na to? — I rozłożył wyjętą z kieszeni gazetę, w którą oryginalnie zawinięta była ryba z frytkami pani Tachyon. — Na pierwszy rzut oka stara gazeta — dodał wyjaśniająco. — I faktycznie, nie jest wczorajsza, ale nie stara. Piszą tu o drugiej wojnie, ale nie wygląda staro… nie czuje się tego w dotyku ani nie pachnie jak stary papier. Jest…
— Wiem. To reprint starej gazety. Można taką dostać na przykład z dnia, w którym się urodziłeś. Ojciec dał mi taką, żebym…
— Zawinęła w nią rybę z frytkami?
— Muszę przyznać, że to naprawdę dziwne. — Przyjrzała mu się uważnie, jakby go pierwszy raz w życiu widziała. — Całe lata czekałam na coś takiego! A ty nie?
— Na co takiego? Na wózek pani Tachyon?
— Spróbuj się skupić, dobrze?
— Mogę spróbować, ale za wyniki nie ręczę…
— Nigdy cię nie zastanawiało, co by się stało, gdyby w ogródku wylądował latający talerz? Albo gdybyś znalazł jakiś magiczny przedmiot pozwalający podróżować w czasie? Albo jaskinię z magiem śpiącym od tysiąca lat?