Johnny wstał, podszedł do skraju niewielkiego zagłębienia, w którym się znaleźli, i ostrożnie (bo dziwnie bolała go głowa) się rozejrzał.
— Nie może być! — Głos Kirsty ociekał wręcz zjadliwością. — Dzięki twojej spostrzegawczości wiemy, że jesteśmy gdzieś w ostatnich sześćdziesięciu milionach lat.
— Uczciwi podróżnicy w czasie mają właściwe zegary elektroniczne — utyskiwał Wobbler. — Nie było trawy, powiadasz? To co one jadły, te dinozaury?
— Elektroniczne zegary mają tylko amerykańscy podróżni w czasie — oświadczył Bigmac, robiąc miejsce Yo-lessowi. — Widziałem film o jednym takim, co u nas wynalazł wehikuł czasu za królowej Wiktorii, i tam były tylko światełka. A one jadły inne dinozaury, nie?
— Nie mów o nich dinozaury, bo to jest gatunkowizm — poinstruował go Yo-less. — Co się tak na mnie gapisz? Jak ktoś mógł wymyślić taką bzdurę jak seksizm, to ja mogę gatunkowizm.
— To jak mam o nich mówić? — spytał słabo Big-mac.
— Możesz o nich mówić: osobniki przedbenzynowe. Kirsty słuchała tej wymiany poglądów z otwartymi ustami.
— Wy tak zawsze? — spytała, dochodząc do siebie. — Na pewno zawsze. Zauważyłam już wcześniej, że zamiast zajmować się faktami, zaczynacie opowiadać brednie. Gdzie jesteśmy? I kiedy?
— W Blackbury — poinformował ją Johnny, siadając obok. — Jest wpół do czwartej dwudziestego pierwszego maja.
— Doprawdy? A skąd jesteś taki pewien? — spytała podejrzanie spokojnie.
— Bo zapytałem gościa, który tu przechodził z psem.
— A powiedział ci, którego roku jest ten dwudziesty pierwszy maja?
— Nie musiał — odparł, patrząc jej w oczy. — Wiem, który to rok.
Bez dalszej dyskusji wygramolili się z zagłębienia i rozejrzeli.
Porośnięte niewysokimi krzaczkami zbocze rozciągało się dość daleko. U jego podnóża znajdowały się ogródki działkowe, dalej rzeka, a za nią Blackbury.
Bez dwóch zdań było to Blackbury. Widać było znajomy komin fabryki kaloszy, ale oprócz niego kilka wysokich, całkowicie nieznanych kominów. Mężczyzna z psem stał w pewnej odległości i obserwował ich. Żaden nie wyglądał jurajsko, choć pies wydawał się nieco podejrzany.
— Co…? — wykrztusił Wobbler. — Zaraz, co się dzieje? Co wyście zrobili?
— Przecież Johnny ci powiedział: przenieśliśmy się w czasie. — Kirsty popatrzyła na niego niecierpliwie. — Głuchota nie jest uboczną reakcją na podróże w czasie.
— Myślałem, że tylko tak się wygłupiacie. — Wobbler, przerażony, spojrzał na Johnny’ego. — Bo to są jakieś wygłupy, prawda?
— Są — przyznał Johnny. Wobbler wyraźnie się uspokoił.
— To są wygłupy z podróżami w czasie — dodał Johnny. Wobbler wyglądał na podwójnie przestraszonego.
— To faktycznie wygląda jak Blackbury — stwierdziła Kirsty. — Tylko mniejsze. My jesteśmy w miejscu, w którym ma być centrum handlowe.
— A jak wrócimy? — zainteresował się Yo-less.
— To się po prostu wydarza… tak myślę — odparł niezbyt pewnie Johnny.
— To są halucynacje. — Wobbler tak łatwo się nie pozbywał nadziei. — Pewnie przez ten smród z worków. Za chwilę się obudzimy, będą nas głowy bolały i wszystko będzie w porządku.
— To się po prostu wydarza? — powtórzył Yo-less tonem wyraźnie wskazującym, że coś bardzo paskudnego chodzi mu po głowie. — To jak wróciliście?
— Coś błysnęło i byliśmy z powrotem — poinformowała go Kirsty.
— I byliście tam, gdzie zaczęliście?
— Oczywiście, że nie. Wraca się w to samo miejsce, tylko jeśli się nie ruszasz. W przeciwnym razie wracasz do tego samego czasu, ale w miejsce, w którym jesteś, tylko że ono jest takie, jakie będzie wtedy.
Przez dłuższą chwilę przegryzali się nie tyle przez informację, ile przez sposób jej podania.
— Chodzi ci o to, że jak przejdziesz, weźmy, dwa metry, to wrócisz w miejsce leżące o te dwa metry od tego, z którego cię przeniosło? — spytał w końcu Bigmac.
— Tak.
— Nawet jeśli tymczasem coś tam wybudowano? — spytał Yo-less.
— Tak… nie… nie wiem.
— A co się stanie — Yo-less mówił bardzo wolno — jeśli wokół będzie dużo betonu?
Wszyscy spojrzeli na Kirsty. Kirsty spojrzała na Johnny’ego.
— Nie wiem — przyznał. — Prawdopodobnie się… jakoś połączycie.
Bigmac z trudem przełknął ślinę.
A Wobbler zaczął jęczeć. Czasami, zwłaszcza kiedy chodzi o coś strasznego, szare komórki Wobblera pracują z zadziwiającą szybkością.
— Nie chcę skończyć jako płaskorzeźba! Albo jako ręce wystające z betonowej ściany!!
— Wątpię, żeby to się miało tak skończyć. — Yo-less wciąż miał coś paskudnego na myśli.
Wobbler tego nie słyszał, więc z powrotem się uspokoił.
Choć nie do końca.
— To co się stanie? — spytał.
— Wydaje mi się, że wszystkie atomy twojego ciała i wszystkie atomy ściany będą próbowały znaleźć się w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Doprowadzi to do gwałtownego zderzenia ich wszystkich ze sobą i…
— I co? — spytała Kirsty.
— …i… eee… bang i papa — dokończył Yo-less. — Z fizyką nuklearną nie da się dyskutować, przykro mi.
— Czyli moje ręce nie będą wystawały ze ściany? — Szare komórki Wobblera wróciły do zwykłego tempa.
— Nie — odparł Yo-less.
— Na pewno nie z bliskiej ściany — odparł Bigmac z uśmiechem.
— Przestań go straszyć. — Yo-less ciągle był poważny. — To się może przytrafić każdemu z nas. Lądując, opadliśmy, nie? To teraz odpowiedzcie sobie na pytanie, czy jak wrócilibyśmy teraz, to znajdziemy się do połowy w betonowej podłodze, wywołując wybuch atomowy, czy nie?
— Czy eksplozję, to nie wiem, zamieszanie na pewno — ocenił Johnny. — Jak się upuści puszkę po coli, to jaki raban się podnosi, a pięć osób i wózek…
— Gdzie pognał Wobbler? — przerwała mu Kirsty. Wobbler był już malejącą sylwetką, zmierzającą w kierunku ogródków działkowych i coś krzyczącą.
— Co on mówi? — spytała Kirsty.
— On mówi: „Lecę do domu!” — wyjaśnił Johnny.
— Aha… tylko jeśli tu, gdzie jesteśmy, ma być centrum handlowe, a tam, gdzie on jest, ma być Curry’s, to jego domu może też w ogóle nie być tam, gdzie był… to znaczy jest… — zauważył Bigmac.
— A skąd będziemy wiedzieli, że mamy wrócić? — spytał Yo-less.
— Przez sekundę świat mruga — wyjaśnił mu Johnny. — A potem… zap. Ekhm… a co będzie, jak on wróci w miejsce, w którym jest, dajmy na to, lodówka? To równie złe jak betonowa ściana?
— Niewiele wiem o atoniach lodówek — stwierdził Yo-less. — Mogą faktycznie nie być takie złe jak atomy betonu, ale myślę, że wokół miejsca, gdzie by była lodówka, nie byłoby potrzeba nowej tapety… bo nie byłoby jej na czym położyć…
— Atomowy Wobbler! Nieźle brzmi — ocenił Bigmac.
— Nie ma co czekać: bierzemy wózek i idziemy za nim — zdecydował Johnny.
— Wózka nie będziemy potrzebować — sprzeciwiła się Kirsty. — Można go tu zostawić.
— Lepiej zabrać. Należy do pani Tachyon.
— Jednego nie rozumiem — odezwał się Yo-less, gdy przepychali wózek przez pole.
— Szczęściarz — burknął Johnny. — Ja nie rozumiem milionów rzeczy.
— Co?… A czego konkretnie nie rozumiesz?
— Telewizji, algebry, jakim cudem obdarte ze skóry parówki trzymają się kupy, Chińczyków. Mam wymieniać dalej?
— Starczy — uznał nieco przytłoczony asortymentem Yo-less. — Wracając do wózka: on nie ma żadnych urządzeń ani żadnej maszynerii do podróży w czasie.
— Może coś jest w tych workach — zasugerował Johnny.
— Pewnie: Worki Czasu! Nie da się wsadzić czasu do worka!
— Może pani Tachyon o tym nie wie. Zawsze zbierała różne dziwne rzeczy.
— Przecież nie można zebrać czasu — jęknęła Kirsty. — To różne rzeczy zbiera się w czasie.
— Moja babka zbiera sznurki — odezwał się Bigmac tonem kogoś, kto nie ma pojęcia, o co chodzi, ale też chce się przydać.
— Tak? Przynajmniej ma zajęcie. Nie da się zebrać jakiejś półgodziny i dowiązać jej do dziesięciu minut, które masz w zapasie! — zirytowała się Kirsty. — Nie uczą was fizyki w szkole czy co? W ogóle co to takiego te atomy lodówki?
— Najmniejsze możliwe cząstki lodówki — wyjaśnił Yo-less.
Johnny tymczasem zaczął się buntowniczo zastanawiać. Może jednak daje się zbierać czas. No bo przecież mówi się: czas ucieka, przecieka między palcami, mija, marnuje się. Skoro można z nim robić tyle dziwnych rzeczy, to dlaczego nie oszczędzać czy zbierać?! Pewnie, to tylko takie określenia, wszystko zależy od punktu widzenia, ale należy wziąć pod uwagę, że pani Tachyon ma nawet nie skrzywiony pogląd na świat, ale skręcony jak korkociąg.
Rozwiązał worek i coś mu z sykiem dmuchnęło przez palce…
— Nie możesz mieć najmniejszej możliwej cząstki lodówki! — Kirsty odzyskała dar wymowy. — Są tylko atomy żelaza i innych pierwiastków!
— No to molekuła lodówki — zgodził się Yo-less. — Po atomie ze wszystkiego, co jest niezbędne, by zrobić lodówkę.
— Nie ma czegoś takiego! No dobrze: można wziąć po atomie ze wszystkiego, co jest potrzebne do wykonania lodówki, ale to i tak nie będzie żadna molekuła lodówki, bo… Co ja za bzdury opowiadam! Przez was zaczynam myśleć tak jak wy!
Reszta wszechświata twierdziła, że czas nie jest przedmiotem, tylko sposobem, w jaki Natura się zabezpieczyła, aby wszystko nie działo się natychmiast, rozumował Johnny. Pani Tachyon skomentowałaby owo twierdzenie zwięźle: „To ci się tylko tak wydaje…” i robiłaby po swojemu.
Dotarli wreszcie do ogródków działkowych, przez które prowadziła ścieżka. Ogródki wyglądały zwyczajnie, a przypadkowo napotkane osoby — głównie w starszym wieku — wyglądały zupełnie jak działkowicze.
Tyle że na widok wózka kolejno przestawali kopać, grabić czy podlewać, a zaczynali w milczeniu obserwować, jak to zwykle na działkach bywa.
— To przez tę kurtkę Yo-lessa tak się na nas gapią — syknęła Kirsty. — Purpurowo-zielono-żółta. Oczy bolą. I jest z plastyku, tak? A plastyk jest od niedawna. Naturalnie to może być T-shirt Bigmaca: mało kto paraduje z napisem „Ciężki wariat” na sobie.
Działkowicze akurat obrabiali fasolę i ziemniaki.
Johnny jako jedyny z obecnych wiedział, że zbiorą wyłącznie odłamki. Bo tej nocy działki obok Paradise Street zostaną zbombardowane…
— Nie widzę obwodnicy! — oświadczył nagle Big-mac. — Ani wieży telewizyjnej.
— Za to jest sporo zapasowych kominów fabrycznych — dodał Yo-less. — I w ogóle nie ma ruchu ulicznego. Gdzie się podziały wszystkie samochody?!
Johnny resztką zdrowego rozsądku zapanował nad sobą, by nie powiedzieć, że poszły do wojska: w maju 1941 roku większość pojazdów faktycznie była w armii.
Przez rzekę prowadził wąski kamienny most. Gdy znaleźli się w połowie drogi, Johnny się obejrzał: para bardziej upartych działkowców ciągle im się przyglądała. Wzgórek, z którego zeszli, miał nieco szarawy odcień, jaki zwykle przybierają pola leżące w pobliżu miast, jakby wiedziały, że jedynie kwestią czasu jest, kiedy znajdą się pod betonem.
— Pamiętam, kiedy wszystko to były budynki-mruknął do siebie.
— Co mówisz?
— Nic ważnego.
— Trochę poznaję. — Bigmac był wyjątkowo poważny. — To River Street, a na rogu to sklep starego Patela, nie?
Ale napis na oknie informował: PAL WOODBINES J. Wilkinson (właśc.).
— Woodbines? — zdziwił się Bigmac.
— To jakiś gatunek papierosów, przecież pisze — parsknęła Kirsty.
Obok przejechał samochód. Był czarny, ale nie tak jak tamten na wzgórzu; był pochlapany błotem i miał plamy rdzy na dodatek. Wyglądał, jakby ktoś, zamierzając zrobić naprawdę duży model, mniej więcej w połowie zmienił zdanie, ale już było trochę za późno.
Kierowca prowadzący owo dziwadło aż odwrócił głowę, tak intensywnie im się przyglądał.
O ludziach na ulicy trudno było coś powiedzieć poza tym, że przeważały płaszcze w stu odcieniach nudy.
— Nie powinniśmy tak stać — stwierdziła Kirsty. — Ludzie się nam przyglądają. Chodźmy po gazetę, wtedy będziemy wiedzieli, kiedy jesteśmy. Ale tu przygnębiająco!
— Może być depresja — zasugerował nieśmiało Johnny. — Mój dziadek mówił, że wtedy nie było wesoło.
— Nie ma telewizji, wszyscy chodzą w niemodnych ciuchach, nie ma uczciwych samochodów — podsumował Bigmac. — Nic dziwnego, że wszyscy są w depresji.
— Bigmac, bądź uprzejmy patrzeć pod nogi. Każdy drobiazg, który tu zrobimy, może mieć poważne skutki w przyszłości — oznajmiła Kirsty. — To dotyczy wszystkich. Jasne?
Bigmac na straży wózka został na chodniku, a pozostali weszli do narożnego sklepu.
Wewnątrz było ciemno i pachniało pastą do podłogi.
Johnny był raz ze szkolną wycieczką w muzeum, w którym część ekspozycji stanowiła rekonstrukcja ulicy i sklepów z okresu przedwojennego, czyli z dawnych dni. Było to całkiem interesujące, choć wszyscy usilnie się starali, żeby tego nie okazać, bo jak człowiek przestanie się pilnować, to nauczyciele wcisną mu następny kawałek wykształcenia. Jeden ze sklepów wyglądał zupełnie tak jak ten, w którym się znaleźli, jeśli nie liczyć kota śpiącego na worku psich biszkoptów. I zapachu. Dominowała w nim pasta do podłogi, ale można było rozróżnić także parafinę, gotowanie i pajęczyny. Niewysoka niewiasta w okularach przyjrzała im się uważnie.
— Co mogę dla was zrobić, kochani? — spytała i patrząc na Yo-lessa, dodała: — Sambo jest z wami, tak?