Выбрать главу

— Starczy — uznał nieco przytłoczony asortymentem Yo-less. — Wracając do wózka: on nie ma żadnych urządzeń ani żadnej maszynerii do podróży w czasie.

— Może coś jest w tych workach — zasugerował Johnny.

— Pewnie: Worki Czasu! Nie da się wsadzić czasu do worka!

— Może pani Tachyon o tym nie wie. Zawsze zbierała różne dziwne rzeczy.

— Przecież nie można zebrać czasu — jęknęła Kirsty. — To różne rzeczy zbiera się w czasie.

— Moja babka zbiera sznurki — odezwał się Bigmac tonem kogoś, kto nie ma pojęcia, o co chodzi, ale też chce się przydać.

— Tak? Przynajmniej ma zajęcie. Nie da się zebrać jakiejś półgodziny i dowiązać jej do dziesięciu minut, które masz w zapasie! — zirytowała się Kirsty. — Nie uczą was fizyki w szkole czy co? W ogóle co to takiego te atomy lodówki?

— Najmniejsze możliwe cząstki lodówki — wyjaśnił Yo-less.

Johnny tymczasem zaczął się buntowniczo zastanawiać. Może jednak daje się zbierać czas. No bo przecież mówi się: czas ucieka, przecieka między palcami, mija, marnuje się. Skoro można z nim robić tyle dziwnych rzeczy, to dlaczego nie oszczędzać czy zbierać?! Pewnie, to tylko takie określenia, wszystko zależy od punktu widzenia, ale należy wziąć pod uwagę, że pani Tachyon ma nawet nie skrzywiony pogląd na świat, ale skręcony jak korkociąg.

Rozwiązał worek i coś mu z sykiem dmuchnęło przez palce…

— Nie możesz mieć najmniejszej możliwej cząstki lodówki! — Kirsty odzyskała dar wymowy. — Są tylko atomy żelaza i innych pierwiastków!

— No to molekuła lodówki — zgodził się Yo-less. — Po atomie ze wszystkiego, co jest niezbędne, by zrobić lodówkę.

— Nie ma czegoś takiego! No dobrze: można wziąć po atomie ze wszystkiego, co jest potrzebne do wykonania lodówki, ale to i tak nie będzie żadna molekuła lodówki, bo… Co ja za bzdury opowiadam! Przez was zaczynam myśleć tak jak wy!

Reszta wszechświata twierdziła, że czas nie jest przedmiotem, tylko sposobem, w jaki Natura się zabezpieczyła, aby wszystko nie działo się natychmiast, rozumował Johnny. Pani Tachyon skomentowałaby owo twierdzenie zwięźle: „To ci się tylko tak wydaje…” i robiłaby po swojemu.

Dotarli wreszcie do ogródków działkowych, przez które prowadziła ścieżka. Ogródki wyglądały zwyczajnie, a przypadkowo napotkane osoby — głównie w starszym wieku — wyglądały zupełnie jak działkowicze.

Tyle że na widok wózka kolejno przestawali kopać, grabić czy podlewać, a zaczynali w milczeniu obserwować, jak to zwykle na działkach bywa.

— To przez tę kurtkę Yo-lessa tak się na nas gapią — syknęła Kirsty. — Purpurowo-zielono-żółta. Oczy bolą. I jest z plastyku, tak? A plastyk jest od niedawna. Naturalnie to może być T-shirt Bigmaca: mało kto paraduje z napisem „Ciężki wariat” na sobie.

Działkowicze akurat obrabiali fasolę i ziemniaki.

Johnny jako jedyny z obecnych wiedział, że zbiorą wyłącznie odłamki. Bo tej nocy działki obok Paradise Street zostaną zbombardowane…

— Nie widzę obwodnicy! — oświadczył nagle Big-mac. — Ani wieży telewizyjnej.

— Za to jest sporo zapasowych kominów fabrycznych — dodał Yo-less. — I w ogóle nie ma ruchu ulicznego. Gdzie się podziały wszystkie samochody?!

Johnny resztką zdrowego rozsądku zapanował nad sobą, by nie powiedzieć, że poszły do wojska: w maju 1941 roku większość pojazdów faktycznie była w armii.

Przez rzekę prowadził wąski kamienny most. Gdy znaleźli się w połowie drogi, Johnny się obejrzał: para bardziej upartych działkowców ciągle im się przyglądała. Wzgórek, z którego zeszli, miał nieco szarawy odcień, jaki zwykle przybierają pola leżące w pobliżu miast, jakby wiedziały, że jedynie kwestią czasu jest, kiedy znajdą się pod betonem.

— Pamiętam, kiedy wszystko to były budynki-mruknął do siebie.

— Co mówisz?

— Nic ważnego.

— Trochę poznaję. — Bigmac był wyjątkowo poważny. — To River Street, a na rogu to sklep starego Patela, nie?

Ale napis na oknie informował: PAL WOODBINES J. Wilkinson (właśc.).

— Woodbines? — zdziwił się Bigmac.

— To jakiś gatunek papierosów, przecież pisze — parsknęła Kirsty.

Obok przejechał samochód. Był czarny, ale nie tak jak tamten na wzgórzu; był pochlapany błotem i miał plamy rdzy na dodatek. Wyglądał, jakby ktoś, zamierzając zrobić naprawdę duży model, mniej więcej w połowie zmienił zdanie, ale już było trochę za późno.

Kierowca prowadzący owo dziwadło aż odwrócił głowę, tak intensywnie im się przyglądał.

O ludziach na ulicy trudno było coś powiedzieć poza tym, że przeważały płaszcze w stu odcieniach nudy.

— Nie powinniśmy tak stać — stwierdziła Kirsty. — Ludzie się nam przyglądają. Chodźmy po gazetę, wtedy będziemy wiedzieli, kiedy jesteśmy. Ale tu przygnębiająco!

— Może być depresja — zasugerował nieśmiało Johnny. — Mój dziadek mówił, że wtedy nie było wesoło.

— Nie ma telewizji, wszyscy chodzą w niemodnych ciuchach, nie ma uczciwych samochodów — podsumował Bigmac. — Nic dziwnego, że wszyscy są w depresji.

— Bigmac, bądź uprzejmy patrzeć pod nogi. Każdy drobiazg, który tu zrobimy, może mieć poważne skutki w przyszłości — oznajmiła Kirsty. — To dotyczy wszystkich. Jasne?

Bigmac na straży wózka został na chodniku, a pozostali weszli do narożnego sklepu.

Wewnątrz było ciemno i pachniało pastą do podłogi.

Johnny był raz ze szkolną wycieczką w muzeum, w którym część ekspozycji stanowiła rekonstrukcja ulicy i sklepów z okresu przedwojennego, czyli z dawnych dni. Było to całkiem interesujące, choć wszyscy usilnie się starali, żeby tego nie okazać, bo jak człowiek przestanie się pilnować, to nauczyciele wcisną mu następny kawałek wykształcenia. Jeden ze sklepów wyglądał zupełnie tak jak ten, w którym się znaleźli, jeśli nie liczyć kota śpiącego na worku psich biszkoptów. I zapachu. Dominowała w nim pasta do podłogi, ale można było rozróżnić także parafinę, gotowanie i pajęczyny. Niewysoka niewiasta w okularach przyjrzała im się uważnie.

— Co mogę dla was zrobić, kochani? — spytała i patrząc na Yo-lessa, dodała: — Sambo jest z wami, tak?

Dawne dni

Guilty wygramolił się na worki i miauknął zadowolony.

Bigmac zignorował go, obserwując ruch drogowy, którego właściwie nie było. Jakieś dwie kobiety spotkały się na środku ulicy i gadały sobie w najlepsze, nie zwracając uwagi na resztę świata, choć jedna od czasu do czasu oglądała się na Bigmaca.

Na wszelki wypadek skrzyżował ręce na piersiach, przysłaniając nadruk na koszulce: „Heavy Mental”.

A potem dokładnie przed nim stanął samochód. Kierowca wysiadł, obrzucił Bigmaca przelotnym spojrzeniem i odszedł, skręcając za narożnik.

Bigmac przyjrzał się samochodowi. Dotąd podobne widział tylko w telewizji, przeważnie w sznurowatych melodramatach, w których jeden samochód, dwie kobiety i trzy tuziny kapeluszy przemieszczają się w tę i z powrotem po tym samym kawałku ulicy, próbując wmówić widzom, że to wszystko nie dzieje się współcześnie.

W stacyjce tkwiły kluczyki.

Generalnie Bigmac nie był przestępcą; przeważnie był w pobliżu, gdy przestępstwa się wydarzały. Było tak przez głupotę. Głupotę innych, głównie objawiającą się w projektowaniu samochodów, które w dziesięć sekund potrafiły wyciągnąć sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, i sprzedawaniu ich jeszcze głupszym ludziom, których interesowały jedynie takie błahostki jak to, ile wóz pali i jakiego koloru są siedzenia. Jakby ktoś po to wymyślił samochód.