W stacyjce wciąż tkwiły kluczyki.
Bigmac uważał, że wyświadcza innym przysługę, sprawdzając, co praktycznie potrafią ich samochody. Poza tym nigdy żadnego nie ukradł, bo zawsze miał zamiar odstawić każdy egzemplarz tam, skąd go wziął. Co prawda rzadko mu się to udawało, ale przecież miał dobre chęci. Ludzie powinni być dumni, wiedząc, że ich samochody potrafią na obwodnicy wyciągnąć sporo ponad setkę, zamiast narzekać.
Kluczyki ciągle tkwiły w stacyjce.
Zaczynało to wyglądać na prowokację. Istniały przecież miliony miejsc, w których normalny człowiek umieściłby kluczyki do samochodu, od własnej kieszeni zaczynając. Ale nie — ten musiał je złośliwie zostawić w stacyjce.
Takie stare samochody prawdopodobnie i tak nie są w stanie rozwinąć żadnej uczciwej prędkości…
Kluczyki uporczywie tkwiły w stacyjce, połyskując zapraszająco.
Bigmac przestąpił z nogi na nogę.
Zdawał sobie sprawę, że są na świecie ludzie uważający za niewłaściwe przejażdżki samochodami, które nie należą do nich, ale to wszystko zależy od punktu widzenia…
…a kluczyki spokojnie tkwiły w stacyjce.
Johnny i Kirsty równocześnie wciągnęli powietrze, co brzmiało niczym start concorde’a, tylko na odwrót.
Johnny miał wrażenie, że pokój nagle się zrobił strasznie duży, a na jego środku sam jak palec tkwi Yo-less.
— Owszem, jestem z nimi — powiedział nagle wyjątkowo spokojnie Yo-less.
Kobiecina wyglądała na szczerze zaskoczoną.
— Dobry Boże, mówisz po angielsku! — ucieszyła się nie wiadomo czemu. — I do tego poprawnie!
— Nauczyłem się od dziadka — odparł podejrzanie uprzejmie Yo-less. — Zjadał jedynie wykształconych misjonarzy.
Umysł Johnny’ego zwykle pracował tak wolno, że aż mu było wstyd. Czasami jednak zdobywał się na niebagatelną szybkość.
— On jest księciem — oznajmił.
— Książę Sega — przedstawił się Yo-less.
— Z Nintendo — dodał Johnny.
— I chce kupić gazetę — dodała Kirsty, która w pewnych kwestiach w ogóle nie miała wyobraźni.
Johnny sięgnął do kieszeni i znieruchomiał.
— Tylko nie mamy pieniędzy — oświadczył.
— Mam co najmniej dwa… — zaczęła Kirsty.
— Nie mamy pieniędzy! — przerwał jej stanowczo Johnny i dodał ciszej: — Tu obowiązują szylingi i nie obowiązuje dziesiętny, nieuku!
— Dziesiętny? — Kobieta wyglądała jak ktoś, kto ma nadzieję, że gdy się odpowiednio skupi, wszystko dookoła nabierze sensu.
Johnny spojrzał na ladę. Było już popołudnie, ale kilka gazet jeszcze leżało. Między innymi „The Times”, i to nawet z widoczną datą.
21 maja 1941 r.
— Och, gazetę możecie dostać za darmo. — Sprzedawczyni w końcu się poddała. — Nie sądzę, abym jeszcze jakąś dziś sprzedała.
— Dziękujemy bardzo. — Johnny czym prędzej złapał gazetę i praktycznie wygonił pozostałych za drzwi.
— Sambo — stwierdził z goryczą Yo-less, gdy znaleźli się na ulicy.
— Co? — zdziwiła się Kirsty, najwyraźniej zdecydowana zignorować uwagę Johnny’ego co do braków w swym wykształceniu. — A, to. Nie zwracaj na takie drobiazgi uwagi. Daj mi wreszcie tę gazetę!
— Mój dziadek przyjechał tu w 1952 roku — oznajmił Yo-less pustym głosem. — Mówił, że dzieciaki były przekonane, że jakby się porządnie umył, to by przestał być czarny.
— Rozumiem, że jesteś poirytowany, ale tak to wyglądało. — Kirsty zabrała się do czytania. — Od tego czasu, jak sam wiesz, wiele się zmieniło.
— To, co się zmieniło, to jeszcze się nie wydarzyło. Nie jestem głupi, czytałem stare książki. Jesteśmy w czasach głupich czarnuchów i chwały Imperium. Nazwała mnie Sambo!
— A jak miała cię nazwać? — Kirsty wciąż była pochłonięta gazetą. — Tak została wychowana, nie chciała cię obrazić. W tych czasach tak to wyglądało. Przecież nie możecie się spodziewać, że zmienimy swoją własną historię.
Johnny nagle poczuł się, jakby nadepnął na minę. Sambo było złe, ale „możecie” i „zmienimy” było gorsze — nie było nawet personalnie adresowane. Nigdy też nie widział Yo-lessa w tak bojowym nastroju. I pomyśleć, że po kimś takim jak Kirsty można by się spodziewać czegoś sensownego.
— Cóż, upiornie się cieszę, że tu jesteś — głos Yo-lessa był pełen sarkazmu. — Przynajmniej ktoś może mi to wszystko wytłumaczyć.
— Nie ma sprawy, ale nie musisz sobie tym zaprzątać głowy — stwierdziła, nawet nie podnosząc oczu. — To nie jest aż takie ważne.
Kirsty miała talent do oświetlania sobie zapałką drogi w wytwórni fajerwerków.
Yo-less wziął głęboki oddech.
— Ona nie chciała cię obrazić — powtórzył Johnny, klepiąc Yo-lessa w ramię. — Wiesz: tak ją wychowano.
Yo-less bez słowa wypuścił powietrze.
— Wiecie, że jesteśmy w stanie wojny? — poinformowała ich niczego nieświadoma Kirsty. — Wylądowaliśmy w samym środku drugiej wojny światowej. To tu wtedy było strasznie popularne.
Johnny w milczeniu skinął głową.
21 maja 1941 roku.
Niewiele osób pamiętało tę datę. Właściwie tylko Johnny i bibliotekarka, która pomagała mu odszukać w archiwum stare gazety. I kilku starych mieszkańców Blackbury. To było za dawnych dni, co dla większości było równoznaczne z historią starożytną.
A tymczasem on znalazł się tu i teraz.
Podobnie jak Paradise Street.
Tyle że ona przestała istnieć tego wieczoru.
— Dobrze się czujesz? — zaniepokoił się Yo-less.
Prawdę mówiąc, Johnny też o niczym nie wiedział, dopóki nie przeczytał w starych gazetach. Zupełnie jakby to się nie liczyło: owszem, wydarzyło się, ale nie było właściwą częścią wojny. To prawda — działy się wtedy znacznie gorsze rzeczy, i to w bardzo wielu miejscach. I dziewiętnastu zabitych to wcale nie było wiele.
Ale to się zdarzyło w jego mieście.
Za kilka godzin zamkną sklepy, działkowicze pójdą do domów, a miasto pogrąży się w ciemnościach ze względu na zaciemnienie. I wkrótce potem położy się spać.
A kilka godzin później spadną bomby. To było tej nocy.
Wobbler biegł, gwiżdżąc przy tym oraz trzęsąc się i charcząc. Twierdził zawsze, że jego otyłość nie jest jego winą, tylko genów — miał ich za dużo.
Najwięcej energii musiał poświęcić na falowanie i złapanie oddechu, w każdym razie próbował biec. Próbował też myśleć, lecz skoro całą energię zabierał mu wysiłek fizyczny, na psychiczny praktycznie nie było go stać.
Był przekonany, że nie było żadnej podróży w czasie, tylko próbowali go nastraszyć. Przeważnie skutecznie. Tym razem się nie da: wróci do domu, usiądzie i wszystko będzie w porządku…
A, tu jest jego dom.
Jakiś, przynajmniej.
Wszystko tu było… mniejsze. Drzewa na ulicach miały nie ten wymiar, samochody były jakieś takie dziwne, domy wyglądały na… nowsze. Ale to była Gregory Road. Szedł nią miliony razy i teraz, tak jak zawsze, dotarł mniej więcej do połowy i skręcił do…
…do…
Jakiś mężczyzna przycinał żywopłot. Miał białą koszulę, krawat i pulower w zygzaki. I palił fajkę. Widząc Wobblera, przerwał i wyjął fajkę z ust.
— O co chodzi, synu?
— Ja… eee… szukam Seeley Crescent — odparł ledwie słyszalnym głosem Wobbler.
Mężczyzna uśmiechnął się.
— Cóż, jestem radca Edward Seeley, ale o Seeley Crescent nigdy nie słyszałem. Mildred, słyszałaś może o Seeley Crescent? — Pytanie adresowane było do kobiety pielącej grządki w pewnym oddaleniu.