— W rogu rośnie duży kasztan… — zaczął Wobbler.
— Mamy kasztan — uśmiechnął się pan Seeley, wskazując na coś, co wyglądało jak patyk z trzema listkami. — Choć nie nazwałbym go dużym. Jakbyś wrócił za pięćdziesiąt lat, to kto wie?
Wobbler wybałuszył oczy wpierw na kasztan, potem na niego.
Ogród był duży, a za nim rozciągało się pole. Nagle dotarło doń, że jest ono wystarczająco szerokie, by zrobić tam drogę, gdyby… ktoś… kiedyś… chciał tam zbudować drogę…
— Wrócę — szepnął.
— Dobrze się czujesz, młodzieńcze? — spytała pani Seeley.
Wobbler z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że nie jest przerażony. Panika mu się najwyraźniej skończyła. Czuł się zupełnie jak we śnie; może to brzmiało głupio, jak się człowiek obudził, ale gdy spał — było jak najbardziej normalne.
Zupełnie jak start rakiety: człowiek się boi, dopóki się nie znajdzie na orbicie w stanie nieważkości, a potem patrzy na wszystko, jakby przestało być realne.
Uczucie było zadziwiające: większą część dotychczasowego życia Wobbler spędził, bojąc się czegoś, no, przynajmniej obawiając się. Zawsze była cała masa rzeczy, które powinien zrobić, i mnóstwo takich, których nie powinien robić. A teraz przestało to mieć znaczenie. Przecież jeszcze się nawet nie urodził (w pewnym sensie, ma się rozumieć), a więc absolutnie nie mógł być czemukolwiek winien.
— Doskonale — zapewnił znacznie bardziej normalnym głosem. — Dziękuję za informację. Chyba… wrócę do miasta.
Odchodząc, czuł na sobie ich wzrok, ale nie przyspieszył kroku.
To było jego miasto — wystarczająco wiele drobiazgów mówiło mu to na każdym kroku, choć równocześnie przynajmniej tyle samo było… dziwnych. Rosło na przykład znacznie więcej drzew, a stało znacznie mniej domów. Było więcej kominów, a mniej samochodów. I znacznie mniej kolorów. I ogólnie miasto wyglądało dość ponuro — był na przykład pewien, że nikt tutaj nie ma nawet pojęcia, co to takiego pizza…
— Eee, panie — rozległ się nieco chrapliwy głos. Wyrwany z zamyślenia Wobbler rozejrzał się. Przy krawężniku siedział chłopak.
Na pewno był to chłopak, choć wyglądał dziwnie: spodnie niby krótkie, ale sięgały mu prawie do kolan, okrągłe okulary, jakich używali wyłącznie starsi, i do tego jedno szkło miał przesłonięte papierem pakowym, włosy obcięto mu chyba sekatorem, poza tym ciekło mu z nosa i miał odstające uszy.
No i nikt nigdy nie mówił do Wobblera „panie”, naturalnie nie licząc nauczycieli, gdy byli wyjątkowo sarkastycznie nastawieni.
— Tak? — powiedział na wszelki wypadek.
— Którędy do Londynu? — Obok pytającego leżała tekturowa walizka przewiązana sznurkiem.
Wobbler zastanowił się przez chwilę.
— Tędy — wskazał za siebie. — Pojęcia nie mam, czemu nie ma drogowskazów.
— Nasz Roń mówi, że je zdjęli, żeby Szwaby nie wiedzieli, gdzie są — odparł chłopak. Wziął jeden z rzędu leżących przed nim kamyków i z zadziwiającą celnością wrzucił go do puszki stojącej po przeciwnej stronie ulicy.
— Jakie Szwaby?
Jedno oko przyjrzało mu się podejrzliwie zza brudnej soczewki.
— Niemcy — wyjaśnił mimo wszystko chłopak. — Tylko ja bym chciał, żeby przyszli i wysadzili panią Density. No, może nie całkiem, ale trochę.
— Dlaczego? Walczymy z Niemcami? — zdziwił się Wobbler.
— Amerykanin czy jak? Nasz tata mówi, że Amerykanie też powinni walczyć, tylko że czekają, żeby zobaczyć, kto wygrywa.
— Eee… — Wobbler zdecydował, że chwilowo może się opłacać zostać Amerykaninem. — Zgadłeś: jestem Amerykaninem.
— Oo! A powiedz pan coś po amerykańsku!
— Eee… Republikanin, Microsoft, Spiderman. Się ma.
Demonstracja umiejętności lingwistycznych usatysfakcjonowała rozmówcę. Wrzucił kolejny kamyk do puszki i oświadczył z goryczą:
— Nasza mama mówi, że mam zostać u pani Density. Atu jest okropnie. I jedzenie mają do kitu! I muszę pić mleko! Nie, żebym miał coś do porządnego mleka w domu, ale tutaj mają mleko, które leci z końskiego tyłka! Wyobrażasz pan sobie?! Sam widziałem: zabrali nas na farmę pełną błota i gówien i widziałem. A wiesz pan, skąd się biorą jajka? Okropność! A ona jeszcze mnie zmusza, żebym o siódmej chodził do łóżka. Mam dość ewakuacji i wracam do domu! Nasz Roń mówi, że jak się schodzi do metra, kiedy syreny wyją, to się robi wesoło. Nasz Roń mówi, że szkołę trafili i nie trzeba chodzić się uczyć.
Kolejny kamyk trafił w puszkę, tym razem z zewnątrz, przewracając ją przy okazji. Wobbler zauważył, że chłopiec bardziej mówi do siebie niż do niego.
— No — ciągnął tymczasem siedzący — chciałbym zobaczyć, jakby tu trafili szkołę, co by się wyrabiało. Się naśmiewają, bo jesteśmy z Londynu. A ten cały Atterbury to gwizdnął mój kawałek szrapnela! Nasz Ron mi go dał. Nasz Ron to policaj, to ma okazję pozbierać dla mnie dobre kawałki. Tu to za nic się nie znajdzie szrapnela. No!
— Co to jest szrapnel? — zainteresował się Wobbler.
— Coś pan, głupi czy jak?! To kawałek bomby! Nasz Roń mówi, że Alf Harvey ma ich całą kolekcję i nawet ma kawałek heinkla! Nasz Roń mówi, że Alf Harvey znalazł prawdziwy, nazistowski pierścień, i to jeszcze z palcem w środku. — Chłopak rozmarzył się i posmutniał, zdając sobie sprawę, że niesprawiedliwość odcięła go od skarbów. — No! Nasz Roń mówi, że inni chłopacy z naszej ulicy już dawno wrócili do domów, no to zdecydowałem, że też wracam. Mam już swoje lata! No!
Wobbler nigdy specjalnie nie zawracał sobie głowy historią. Generalnie uznawał ją za coś niemiłego, co z zasady przytrafia się innym. Dość mętnie przypomniał sobie jakiś film dokumentalny, w którym ludzie wyglądali tak jak tu i byli tak biedni, że film był czarno-biały. Były tam dzieciaki z tabliczkami na szyjach, czekające na jakimś dworcu, a wszyscy dorośli nosili kapelusze…
Zaraz… ewakuowani, tak ich nazywano. Dzieciaki wysyłane z dużych miast, żeby ich nie zbombardowali… Niemcy, zdaje się.
— Który rok jest teraz? — spytał, przytomniejąc. Chłopak przyjrzał mu się zdecydowanie podejrzliwie i wstał, podciągając portki.
— Pan jesteś szpieg — oznajmił stanowczo. — Pan nic o niczym nie wiesz. I żaden z pana Amerykanin: widziałem ich na zdjęciach. Jakbyś pan był Amerykanin, to byś pan miał broń, a nie masz. No!
— Nie bądź tępy: nie wszyscy Amerykanie noszą broń — obruszył się Wobbler. — Sporo w ogóle nie ma broni… no, część nie ma… W każdym razie na pewno niektórzy…
— Nasz Roń mówi, że w gazetach coś pisało o niemieckich spadochroniarzach przebranych za zakonnice. — Chłopak się cofnął. — Mnie się widzi, że jakbyś miał duży spadochron, to byś mógł być takim spadochroniarzem.
— Tak? A wyglądam na zakonnicę? A poza tym jestem Anglikiem.
— Tak? To kto jest premierem? Wobbler wytrzeszczył oczy.
— Chyba tego w szkole nie przerabialiśmy… — wykrztusił.
— Żeby wiedzieć o Winstonie Churchillu, nie trzeba chodzić do szkoły — parsknął pogardliwie jego rozmówca.
— Nie dam się zrobić w głupka! — oburzył się Wobbler. — Akurat to wiem na pewno, że nie mieliśmy nigdy czarnego premiera!
— Ty faktycznie nic nie wiesz — ocenił chłopak, łapiąc walizkę i rezygnując z uprzejmości. — I jesteś gruby!
— Nie muszę tu stać i cię słuchać — uświadomił sobie Wobbler i ruszył przed siebie.
— Szpieg, szpieg, szpieg!
— Och, zamknij się!
— I się trzęsiesz. Widziałem w kinie Goeringa. Jesteś do niego podobny. I ubrany też jesteś jakoś dziwnie. Szpieg i tyle!