Выбрать главу

Na High Street w Blackbury była dziewiąta wieczór. W witrynie sklepu ze sprzętem audio-wideo ekrany dziewięciu telewizorów wypełniał ten sam obraz, którego nikt nie oglądał. Po pustym chodniku wiatr gnał gazetę, póki nie zaplątała się w ozdobny klomb. Wiatr się nie zniechęcił — znalazł pustą puszkę po piwie i potoczył ją dalej, ale i ta rozrywka nie trwała długo — puszka wybrała pozostanie w rynsztoku.

Rada Miasta Blackbury nazywała High Street „rejonem pieszych” albo „obszarem udogodnień”, choć nikt nie miał pojęcia, na czym to ostatnie miało polegać i o jakie tu konkretnie udogodnienia chodziło. Bo na pewno nie o ławeczki, których co prawda było sporo, ale zostały tak przemyślnie skonstruowane, że nie dało się na nich zbyt długo wysiedzieć. Może chodziło o ozdobne kwietniki, na których regularnie rosły opakowania po chrupkach i batonikach, a sezonowo także po lodach. W każdym razie nie chodziło o ozdobne drzewa, pięknie wyglądające na projektach, ale na skutek różnorakich oszczędności i zmian koncepcyjnych nie istniejące w naturze.

I na pewno nie chodziło o lampy jarzeniowe, które sprawiały, że noc wydawała się zimna jak lód.

Gazeta ożyła ponownie — z kwietnika przeleciała do żółtego kosza na śmieci i owinęła się wokół niego. Kosz wyglądał jak gruby, obrzydliwy pies z otwartym pyskiem.

Coś wylądowało w pobliskiej alejce z głuchym łupnięciem i jęknęło:

— Tik-tak. Au! Gdzie ten szpital…

Ciekawostką w kwestii martwienia się, co Johnny Maxwell odkrył już dawno temu, jest to, że zawsze znajdzie się coś nowego, o co można się pomartwić.

Kirsty twierdziła, że dzieje się tak dlatego, iż jest urodzonym pesymistą, ale pewnie była zazdrosna, bo sama nigdy o nic się nie martwiła. Za to robiła się zła i zrobiła, co mogła, by z tym skończyć, cokolwiek by to było. Prawdę mówiąc, zazdrościł jej umiejętności decydowania o tym, co należy zrobić, jak i robienia tego, co trzeba, by przestało ją złościć. Aktualnie w zwykłe dni ratowała planetę (wieczorem), a w weekendy lisy (też wieczorem). A on starym zwyczajem się martwił. Zwykle tym samym, co zawsze: szkołą, pieniędzmi i czy można złapać AIDS, oglądając telewizję. Czasami jednak wyskakiwało jakieś zmartwienie takiego kalibru, że hurtem likwidowało pozostałe. Teraz był to jego własny umysł. — To nie dokładnie to samo, co być chorym — oznajmił Yo-less, który przegryzł się przez całą encyklopedię medyczną matki.

— To w ogóle nie to samo, co być chorym. Jak ci się przytrafiło dużo złych rzeczy, to zdrowo jest być w depresji — poprawił go Johnny. — To ma sens, nie? Jak interes trzeba zamknąć, ojciec odszedł, a matka odpala jednego papierosa od drugiego i wszystkim naokoło opowiada z uśmiechem, że jeszcze nie jest tak źle, to dopiero jest choroba!

— Też racja — zgodził się Yo-less, który czytał też coś z psychologii.

— Moja babka sfiksowała, to też choroba, nie? — dodał Bigmac. — Ona… au!

— Przepraszam, nie patrzyłem, gdzie stawiam nogi — wyjaśnił Yo-less. — Ale ty też nie.

— To tylko sny — mruknął Johnny. — To żadne szaleństwo…

Choć musiał przyznać, że w ciągu dnia też zdarzało mu się śnić, i to sny tak wyraziste, że wypełniały oczy, uszy i umysł… Samoloty i bomby… I skamieniała mucha.

Zawsze koszmarom towarzyszyła mucha. Nieduża, taka w kawałku bursztynu. Nawet nie była specjalnie przerażająca — po prostu stara: miała parę milionów lat. Tylko dlaczego była w tych koszmarach? To, że kiedyś robił projekt[1] o takiej musze, to jeszcze chyba nie powód, żeby mu się śniła, i to w dodatku w dzień.

A najgorsi są nauczyciele — zamiast zwyczajnie rzucić kredą w człowieka, gdy nie uważa, to się zaczynają martwić, wysyłać do domu kartki, a jego samego wysyłać do specjalisty. Ten specjalista okazał się zresztą nie taki straszny, no i przynajmniej dzięki wizycie Johnny nie był na matmie. Zawsze jakaś korzyść.

Na jednej z kartek pisało, że jest „zakłócony”. Ciekawe sformułowanie. Naturalnie nie pokazał jej mamie; i tak miała dość zmartwień.

— Jak ci leci z dziadkiem? — zainteresował się Yo-less.

— Nieźle. Ostatnio zaczął się specjalizować w grzankach i w niespodziankowych niespodziankach.

— W czym?

— W puszkach bez nalepek, które za pół darmo sprzedają w supermarkecie. Kupuje je w przemysłowych ilościach i ma dobrą rękę. Wiesz, jak się otworzy, to trzeba potem zjeść…

Yo-less z lekka poszarzał i z pewnym trudem przełknął ślinę.

— Brzoskwinie i kotleciki nie są aż takie złe! — oburzył się Johnny.

W milczeniu wędrowali pogrążoną w wieczornym mroku ulicą.

Najgorsze jest to, myślał Johnny, że nie jesteśmy zbyt dobrzy, a najsmutniejsze to, że nie jesteśmy zbyt dobrzy nawet w byciu niezbyt dobrymi.

Na przykład Yo-less — jak się na niego popatrzyło, to miał możliwości. Był czarny. Technicznie rzecz biorąc, ale jednak. Tymczasem nigdy nie przekręcał wyrazów, nie był leniwy, a jedyną osobą, do której zwracał się „matka”, była jego rodzicielka. Yo-less oczywiście twierdził, że powyższe zarzuty wynikają z rasowego stereotypu, ale prawda musiała być inna: Yo-less był mutantem. Czapkę baseballową zawsze wkładał daszkiem do przodu, a czasami nosił krawat. Mutant.

Albo Bigmac. Bigmac był dobry… na przykład w matematyce. To znaczy w pewnym sensie był dobry: doprowadzał nauczycieli do szału. Wystarczyło, że popatrzył na jakieś upiorne równanie, i stwierdzał, iż x = 2,75. I miał rację. Zawsze. Naturalnie nigdy nie wiedział dlaczego — po prostu tak było i koniec. A to nieodmiennie doprowadzało belfrów do szewskiej pasji, bo matematyka nie polega wcale na znaniu właściwych wyników, tylko na pokazywaniu, jak do nich dojść, nawet jeśli w samym liczeniu ktoś się kropnął. Poza tym Bigmac był skinem. Ostatnim w Blackbury (nie licząc Bazza i Skazzy, ale ich po pewnej wycieczce samochodowej[2] nie można było zaliczać do czegokolwiek). Miał też na kostkach dłoni napis „Love” i „Hat”, ale jedynie długopisem, bo gdy szedł się wytatuować, to zemdlał. Aha: Bigmac próbował też bez powodzenia hodować tropikalne rybki.

Co się zaś tyczy Wobblera… Wobbler nawet nie był hackerem. Chciałby być, ale jakoś nikt nie chciał go za takiego uznać. Fakt: grzebał w komputerach i nielegalnie kopiował gry, a chciałby umieć pisać zadziwiające programy i być milionerem przed dwudziestką. Ale pewnie skończy się na tym, że będzie zadowolony, jeśli jego komputer nie będzie śmierdział przy każdym dotknięciu spalonym plastykiem.

A co do Johnny’ego…

…Jeśli się wariuje, to czy się o tym wie? A jeśli się nie wie, to skąd wiadomo, że się nie zwariowało?! — ostatnimi czasy Johnny’ego można było sprowadzić do tego typu pytań.

— To w sumie nie był taki zły film — ocenił Wobbler. Tak w ogóle bowiem wracali z małej sali Blackbury Odeon, gdzie regularnie i z maniackim uporem oglądali wszystko, co mogło pokazywać promienie laserowe i tym podobne efekty.

— Nie można podróżować w czasie i czegoś nie na-mieszać — sprzeciwił się Yo-less.

— Przecież właśnie o to chodzi — zdziwił się Bigmac. — Ja bym tam wstąpił do policji czasu. Jakby taka była, ma się rozumieć. Wracasz i pytasz takiego: „Ty jesteś Adolf Hitler?”, a jak ci mówi: „Achtung, naturalnie ja”, to łup go ze strzelby kaliber dwadzieścia i po problemie.

— Tak, ślicznie. — Yo-less potrafił być cierpliwy. — A gdybyś tak przez przypadek odstrzelił własnego dziadka?

вернуться

1

Co to takiego „projekt”, wyjaśniono poglądowo w książce pt. Johnny i zmarli tegoż autora. REBIS 1997 (przyp. tłum.).

вернуться

2

Wycieczka została szczegółowo opisana w książce pt. Tylko ty możesz uratować ludzkość tegoż autora. REBIS 1997 (przyp. tłum.).