— Dlaczego nie?
— Dlatego, że szybko cię zamkną — ocenił Yo-less. — Po mojemu góra po trzecich drzwiach.
— Właśnie. I skończy się tak jak z tym rozdeptanym dinozaurem — dodała Kirsty.
— To mógł być jakiś owad… jak się głębiej nad tym zastanawiam, to musiał być jakiś owad — sprostował Yo-less. — Cokolwiek to było, nic nie możesz zrobić. Przecież to już się stało, bo inaczej skąd byśmy o tym wiedzieli?! Z historią nie ma żartów, lepiej z nią nie kombinować.
Wózek zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie wpadli na Johnny’ego.
— Dlaczego wszyscy muszą opowiadać takie bzdury? — Johnny był wyraźnie poirytowany. — To tak, jakby się przyglądać bezczynnie, jak ktoś wpada pod samochód, bo tak przecież miało się stać, prawda? Wszystko, co robimy, ma wpływ na przyszłość. Zawsze. I przez cały czas. Więc powinniśmy robić to, co jest właściwe i słuszne.
— Może masz rację, ale przestań wrzeszczeć — skwitowała Kirsty. — Ludzie na nas patrzą!
Johnny bez słowa chwycił wózek.
Zjechali na kocie łby — zdążyli już minąć centrum, toteż nawierzchnia była gorsza. A potem znaleźli się na Paradise Street.
Nie była to specjalnie okazała ulica. Ani długa. Po każdej stronie stało jedynie po dziesięć domków, a i tak niektóre miały drzwi i okna zabite deskami. Na przeciwległym końcu uliczki znajdowały się dwuskrzydłowe, drewniane wrota wytwórni marynat. Niegdyś pomalowano je na zielono, ale czas i pogoda zmieniły barwę na szaromchową. Ktoś kredą wyrysował na nich dwa słupki i gromada chłopaków w sięgających kolan spodenkach uganiała się przed nimi za piłką.
Johnny obserwował w milczeniu ich zwody i podania, które ucieszyłyby serce niejednego trenera w jego czasach.
Mniej więcej w połowie ulicy jakiś młodzian reperował motocykl. Akurat sięgnął po któryś z kluczy rozłożonych na krawężniku, na kawałku worka, gdy piłka wyrwała się z zamieszania, wpadła między narzędzia i prawie wywróciła motor.
— Spokojniej, diabliki! — poradził młodzian, odrzucając piłkę.
— Nigdy nic nie mówiłeś o dzieciach. — Głos Kirsty był tak cichy, że ledwie go było słychać.
Johnny wzruszył ramionami.
— To wszystko będzie zbombardowane? — spytał Yo-less.
— W gazecie nie było zbyt wiele szczegółów — powiedział cicho. — Wtedy się ich nie podawało, żeby wróg nie przeczytał. To miało coś wspólnego z tym, co nazywali „wysiłkiem wojennym”. No, wiecie: żeby przeciwnik nie wiedział dokładnie, gdzie i jak mocno nas trafił. Było tam zdjęcie jakiejś starszej babki z u-niesionym kciukiem i podpisem: „Blackbury wytrzyma, panie Hitler!”, i prawie nic o samym nalocie.
O tym pisali dopiero parę lat później.
— Chcesz powiedzieć, że rząd to wszystko wyciszył? — ucieszyła się Kirsty.
— Sensowne posunięcie — stwierdził Yo-less. — Głupio byłoby powiedzieć przeciwnikowi, że spudłował.
I ma spróbować raz jeszcze.
Piłka z łomotem trafiła w bramę fabryki. Ciekawe, że nie dawało się zauważyć żadnego podziału na zespoły wśród graczy. Wyglądało na to, że każdy gra na każdego.
— Wciąż nie wiem, co moglibyśmy zrobić — powiedziała tym razem z pewnym zakłopotaniem Kirsty.
— Proszę? — zdziwił się Johnny. — Dopiero co mówiłaś, że nie powinniśmy nic robić.
— Jak się zobaczy… ludzi, to wszystko zaczyna inaczej wyglądać, prawda?
— Ano tak.
— Jakbyśmy komuś powiedzieli, to nic nie da?
— Zaczną pytać, skąd to wiemy, a potem pewnie zastrzelą nas jako szpiegów — poinformował ją ponuro Yo-less. — W tych czasach z zasady rozstrzeliwano szpiegów.
Heavy Mental
Mężczyzna w mundurze barwy khaki oglądał ze wszystkich stron tranzystorowe radio Bigmaca, czemu ten ostatni przyglądał się nerwowo.
W pomieszczeniu znajdowali się jeszcze: sierżant policji i żołnierz z pistoletem pilnujący drzwi. Z policją Bigmac nieraz miał do czynienia, ale denerwował go żołnierz — niby pistolet miał w kaburze, nigdy jednak nic nie wiadomo. Ten, co oglądał radio, wyglądał na zmęczonego, choć miał dziwnie myślącą minę. Bigmac do specjalnie lotnych myślicieli nie należał, ale i tak w końcu do niego dotarło, że znalazł się w sytuacji, w której ostrożność jest niezbędna.
— Zacznijmy jeszcze raz — zaproponował siedzący, który przedstawił się jako kapitan Harris. — Nazywasz się…?
Bigmac zawahał się. Miał ochotę powiedzieć, żeby zadzwonił po panią Partridge, to mu wszystko wyjaśni, a tak w ogóle to nie jego wina, że jest społecznie dysfunkcjonalny. Coś jednak w wyrazie twarzy pytającego sugerowało, że mogłoby to być nader niefortunne posunięcie.
— Simon Wrigley.
— I mówisz, że masz czternaście lat i mieszkasz… — kapitan Harris zajrzał do notatek — w bloku N’Clementa, który jest gdzieś tu w pobliżu.
— Można go stąd łatwo zobaczyć — spróbował mu pomóc Bigmac — albo można by było, gdyby tu był.
Kapitan i sierżant wymienili spojrzenia.
— A nie ma go? — spytał kapitan.
— Właśnie — przytaknął Bigmac. — Nie wiem dlaczego.
— Powiedz mi jeszcze raz, co to takiego „Heavy Mental”?
— To neopunkowa kapela grająca thrash.
— Czyli zespół muzyczny?
— Eee… no tak.
— I moglibyśmy usłyszeć ich w radiu, tak?
— Ja bym tam się nie spodziewał — zmartwił go Bigmac. — Ich ostatni singel miał tytuł Ukręcę ci łeb i na-pluję do dziury.
— Ukręcę ci łeb… — powtórzył notujący zawzięcie policjant.
— …i napluję do dziury — pomógł mu Bigmac.
— Ten twój zegarek z numerami ma tu takie małe guziki — odezwał się kapitan. — Co się stanie, jak je nacisnę?
Sierżant spróbował się niepostrzeżenie odsunąć.
— Ten z lewej zapali żaróweczkę, żeby można było po ciemku się zorientować, która godzina.
— Doprawdy? A po cóż chciałoby się komuś to robić?
— No… jak się ktoś w środku nocy obudzi i chce wiedzieć, która godzina? — zasugerował po głębszym namyśle Bigmac.
— Aha… a ten drugi?
— A, po to, żeby wiedzieć, jaki czas jest w innym kraju.
Wszyscy obecni nagle się ożywili.
— W jakim kraju? — spytał kapitan.
— Zaciął się na Singapurze — poinformował go nieco zaskoczony Bigmac.
Kapitan ostrożnie odłożył zegarek, a sierżant jeszcze ostrożniej wypisał jakąś karteczkę i przywiązał ją do zegarka. A potem kapitan zainteresował się kurtką Bigmaca.
— Z czego ona jest wykonana? — spytał uprzejmie.
— Pojęcia nie mam. Z jakiegoś plastyku pewnie… sprzedają je na targu.
Kapitan szarpnął przyodziewkiem w tę i w tamtą.
— Jak to jest wykonane? — mruknął sam do siebie.
— To akurat wiem — ucieszył się Bigmac. — Łatwe: miesza się ze sobą jakieś chemikalia i dostaje się plastyk.
— W maskujących kolorach — dokończył oficer. Bigmac przełknął ślinę: był pewien, że znalazł się w poważnych kłopotach, choć niedokładnie wiedział dlaczego.
— To żeby fajnie wyglądać — wyjaśnił.
— Rozumiem… fajnie… — Z wyrazu twarzy kapitana nie sposób było wyczytać, czy faktycznie rozumie, czy udaje. Uniósł kurtkę i wskazał na dwa wyrazy byle jak wypisane pisakiem na plecach. — Co to dokładnie są „Skini z Blackbury”?
— Eee… To ja… Bazza n… no i Skazz… eee… skinheadzi… to… rodzaj gangu…
— Gangu — powtórzył w zamyśleniu oficer.