— Eee… tak.
— Skinheadzi?
— Eee… to przez fryzurę — dodał Bigmac.
— Wygląda jak normalna wojskowa, świeżo po obcięciu — zdziwił się sierżant.
— A to — kapitan wskazał na swastyki wymalowane po obu stronach napisu — to oznaki gangu, też, żeby wyglądać… fajnie?
— Eee… no… to od Hitlera i tych jego tam… — wydusił Bigmac, a widząc, że wszyscy obecni przyglądają mu się jakoś dziwnie, dodał pospiesznie: — To tylko dla ozdoby.
Kapitan odłożył kurtkę jeszcze wolniej niż poprzednio zegarek.
— Nie ma się czym podniecać, serio — dodał Bigmac. — Tam, skąd jestem, takie oznaki czy medale można na targu kupić bez żadnego problemu. Jak poszukać, to bagnety czy kordziki też się znajdą…
— Wystarczy! — Kapitan wstał. — Teraz posłuchaj uważnie: ułatwisz sobie i mnie wiele, jak powiesz prawdę. Chcę twoje nazwisko, nazwiska kontaktów i całą resztę. Z dowództwa wysłali specjalną sekcję śledczą, a oni nie są tacy cierpliwi jak ja. Zrozumiałeś? — I najspokojniej w świecie zaczął pakować rzeczy Bigmaca, już z przypiętymi karteczkami, do worka.
— Hej, to moje…
— Sierżancie, proszę go zamknąć.
— Nie możecie mnie zamknąć za jakiś stary wrak…
— Ale możemy za szpiegostwo — przerwał mu kapitan Harris. — I zamkniemy. — Po czym wyszedł z pokoju.
— Szpieg? — zdumiał się Bigmac. — Ja?
— Jesteś jednym z tych… no, z Hitlerjugend? — spytał towarzyskim tonem sierżant. — Widziałem was w kronice z tymi pochodniami. Zupełnie jak zboczeni harcerze. Nieprzyjemna ta organizacja.
— Dla nikogo nie szpiegowałem! — wrzasnął Bigmac. — Ja nie wiem, jak się szpieguje! Ja nawet nie lubię Niemców! Mojego brata wyrzucili z Monachium za rozwalenie głowy ich kibicowi, mimo że to tamten pierwszy rozebrał ławkę i zaczął się bić w środku meczu.
Ten niepodważalny dowód antyniemieckich przekonań jakoś dziwnie nie wywarł na sierżancie najmniejszego wrażenia.
— Możesz zostać rozstrzelany — dodał sierżant. — Wiesz, za zdradę.
Drzwi wciąż były otwarte, a na korytarzu jedynie ktoś rozmawiał przez telefon, i to gdzieś dalej.
Bigmac atletą z pewnością nie był. Gdyby organizowano Olimpiadę Zwolnień Lekarskich, bez trudu zakwalifikowałby się do reprezentacji narodowej Wielkiej Brytanii. W konkurencjach takich jak: Przegryzanie Liny na Czczo, Rzut Kotem czy Sprint Astmatyków miałby spore szansę. A w Trójskoku do Lekarza byłby faworytem.
Tym razem jednak musiał zadziałać instynkt samozachowawczy — wparł buty w podłogę i wystartował z krzesła niczym rakieta. Bez trudu przeskoczył biurko i minął sierżanta. Strach dodał mu skrzydeł i koordynacji, o którą sam siebie nigdy by nie podejrzewał.
Wylądował niejako w biegu, pochylił głowę i runął do szarży. Głowy często używał, toteż była wyjątkowo twarda. Przekonał się o tym żołnierz stojący przy drzwiach, gdy trafiła go nieco nad klamrą od pasa.
Bigmac usłyszał jedynie zduszony jęk i łomot i wypadł na korytarz. Znowu coś łupnęło i rozległ się dźwięk, jaki wydaje wyłącznie telefon spadający z pewnej wysokości na podłogę. Ktoś krzyknął:
— Stać, bo strzelam!
Ale Bigmac nie reagował na prowokację, mając nadzieję, że para prawie nowych doc martensów model 1990, kupionych prawie legalnie przez brata od kierowcy ciężarówki, który miał ich pełną pakę, okaże się lepsza do uników i biegu od policyjnych buciorów.
Ten, co krzyczał, że będzie strzelać, strzelił.
Coś dźwięknęło przed Bigmakiem, ale skręcił, przemknął pod rozpostartymi ramionami innego policjanta i wypadł na podwórko, gdzie kolejny policjant stał obok czegoś, co wyglądało na jurajski rower, wykonane bowiem było ani chybi z zespawanych rynien.
Bigmac w dwóch skokach dopadł pradziadka rowerów, wskoczył na siodełko i łapiąc kierownicę, wparł stopy w pedały.
— Ej, co ty wyprą…
Głos policjanta ścichł gdzieś z tyłu.
Rower z piskiem opon skręcił w ulicę biegnącą za posterunkiem. Była brukowana kocimi łbami, rower miał porządne, skórzane siodełko, a Bigmac miał naprawdę cienkie spodnie.
— Nic dziwnego, że wszyscy tu są w depresji! — jęknął Bigmac, próbując jazdy na stojąco.
— Szpieg! Szpieg! Szpieg!
— Zamknij się wreszcie! Miałeś uciekać do Londynu!
— Ale nie teraz — odszczeknął się dzieciak, podciągając portki. — Lepsze jest łapanie szpiegów tutaj.
Byli z powrotem w centrum miasta, a chłopak z podziwu godnym uporem ciągnął się za Wobblerem, pokazując go każdemu przechodniowi i reklamując jako szpiega. Na szczęście nikt nie miał zamiaru go aresztować, choć sporo osób dziwnie na niego spoglądało.
— Mój brat Roń jest policjantem! — oznajmił dumnie chłopak. — Przyjedzie z Londynu i cię zastrzeli, szpiegu.
— Poszedł! Sio!
— A figę!
Po przeciwnej strome ulicy, od której odbijała Paradise Street, stał niewielki kościółek, a raczej kaplica nonkonformistów. Przynajmniej tak twierdził Yo-less. Kaplica była zdecydowanie zamknięta, a para świerków rosnących przy drzwiach sprawiała wrażenie, jakby z chęcią wzięły prysznic, by pozbyć się popiołu z igliwia.
Cała trójka przysiadła na stopniach, spoglądając na ulicę, na której jakaś kobiecina pracowicie szorowała stopnie i próg swego domu.
— Ta kaplica została trafiona? — spytała Kirsty.
— Chciałaś powiedzieć: „zostanie”. Chyba nie. — Szkoda.
— Ciągle stoi w 1996 — wtrącił się Yo-less — tylko jest wykorzystywana do zadań społecznych. Wiecie: zajęcia z aerobiku i takie tam. Wiem, bo co środę chodzę na kurs tańca Morrisa. Będę chodził, znaczy się.
— Ty?! — zdziwiła się Kirsty. — Ty się uczysz tańców Morrisa? Z chusteczkami, dzwoneczkami i resztą? Ty?
— Ja, a bo co? — spytał chłodno Yo-less. — Coś ci się nie podoba?
— Cóż… no… no, naturalnie że nie… tylko… no… jest to trochę… trochę nietypowe zainteresowanie, jak na kogoś… o twoim… twoim, no…
Yo-less popławił się chwilę w jej dukaniu.
— Wzroście? — podpowiedział takim tonem, że Kirsty odjęło mowę.
— Tak — warknęła po chwili.
Po sąsiedzku wyszła następna kobieta i zabrała się do szorowania własnego progu.
— I co będziemy robić? — Kirsty wróciła do bezpieczniejszego tematu.
— Właśnie myślę — odparł Yo-less.
Gdzieś w oddali rozdzwonił się dzwon. Najwyraźniej mu się to podobało, bo dzwonił długo i namiętnie.
— Ja też myślę — dodał Johnny. — I właśnie mi wyszło, że od dawna nie widzieliśmy Bigmaca.
— To dobrze, jakoś mi go nie brak — skwitowała to Kirsty.
— Chodzi mi o to, że on może mieć kłopoty — wyjaśnił cierpliwie Johnny.
— Co znaczy: „może”? — zdziwił się Yo-less. — On ma kłopoty.
— Wobblera też nie widzieliśmy — dodał Johnny.
— Pewnie gdzieś się schował.
Kolejna kobieta, tym razem po przeciwnej stronie ulicy, przystąpiła do współzawodnictwa w szorowaniu. Kirsty wyprostowała się.
— Dlaczego się zachowujemy jak niedojdy? — spytała. — Powinniśmy coś wymyślić! To nie jest aż takie trudne: możemy… możemy…
— Zadzwonić do wuja Adolfa i powiedzieć mu, żeby się dzisiaj nie wygłupiał z nalotami — parsknął Yo-less pogardliwie. — Co prawda nie pamiętam akurat jego numeru, ale berlińska informacja telefoniczna powinna znać go na pamięć.
Johnny zniechęcony wpatrywał się w wózek — nie spodziewał się, że podróże w czasie są takie trudne. Myślał o wszystkich tych zmarnowanych lekcjach, na których człowiekowi głupstwa opowiadają, zamiast powiedzieć, dajmy na to, co zrobić, jak ktoś na pół szalony zostawi ci wózek pełen czasu. Szkoła nigdy nie uczyła niczego przydatnego w życiu. Pewnie nie było, jak podejrzewał, prostego przewodnika, co zrobić w niespodziewanych sytuacjach, na przykład gdyby wyszło na to, że jest się sąsiadem Presleya…