Выбрать главу

Spojrzał wzdłuż Paradise Street i dosłownie czuł, jak obok przelatuje czas. Yo-less i Kirsty jakoś wyblakli — wiedział, że są obok, ale tak, jak czuje się coś we śnie. Znacznie realniejsze było wrażenie, że niektórzy nieletni piłkarze poszli już spać, zapadł zmierzch, a od południowego zachodu nadciągały chmury, przykrywając pogrążone w mroku miasto. W ciemności nadleciały bombowce i w dół poszybowały bomby, zmieniając w ogień domy, działki, ludzi, bramę ze słupkami i świeżo wyszorowane progi…

Kapitan Harris obrócił w palcach zegarek Bigmaca.

— Zadziwiające: tu pisze Made in Japan.

— Ale przebiegłość — przyznał sierżant. Kapitan obejrzał z kolei radio.

— Też japońskie. Tu z tyłu też pisze Made in Japan. Dlaczego? I dlaczego z tyłu?

— Zmyślny naród — przyznał sierżant. — Pewnie przez ten ryż, tak przynajmniej uważa mój tata. Był tam u nich.

Kapitan Harris wsunął jedną ze słuchawek w ucho i włączył radio. Usłyszał jedynie szum, który mniej więcej gdzieś za czterdzieści osiem lat miał zostać zastąpiony przez Radio Blackbury.

— Działa… — mruknął. — Chociaż prawdę mówiąc, ciekawe, co konkretnie robi…

Przestawił przełącznik fal i znieruchomiał.

— To Home Sentice! — oświadczył zaskoczony. — I to czyściutko aż podziw.

— Tył możemy zdjąć od ręki — zaofiarował się sierżant.

— Nie. To musi trafić do ministerstwa; tam mają specjalistów. Ciekawe, gdzie jest antena… i jak oni tam zmieścili te wszystkie lampy…

— Małe stopy.

— Przepraszam, co?

— Tak tata mówił: ich kobiety mają malutkie stopy. Może ręce też. Tak sobie tylko pomyślałem… — Sierżant, nie słysząc sprzeciwu, zagłębił się w techniczne spekulacje. — A małe ręce są dobre do robienia małych rzeczy, no nie? Takich jak żaglowce w butelkach…

Kapitan wyłączył radio i umieścił je w pudełku, do którego włożono wszystkie tajemnicze znaleziska.

— Widziałem, jak się je robi — ciągnął sierżant. — Bierze się butelkę, potem cienki sznurek albo mocną nitkę…

— Najlepszy aktor, jakiego w życiu widziałem — ocenił kapitan Harris. — Prawie by człowiek uwierzył, że to tylko głupi chłopak… ale ten sprzęt… nie mogę uwierzyć. Jest jakiś… dziwny.

— Wszyscy nasi ludzie go szukają. A inspektor wezwał na pomoc wojsko z West Underton. Złapiemy go, nie ma obawy.

Kapitan starannie zakleił pudełko papierową taśmą z klejem i oznajmił:

— Chcę, żeby tego dokładnie pilnowano!

— Będziemy uważać, zresztą nikt go stąd nie wyniesie.

— To nie może leżeć na wierzchu. Chcę, żeby te rzeczy znalazły się w naprawdę bezpiecznym miejscu!

— Cóż… mamy pustą celę… no, prawie pustą, ale zaraz mogę się tym zająć…

— Bezpieczniejsze miejsce! Sierżant podrapał się za uchem.

— Mamy jeszcze szafkę rzeczy znalezionych — mruknął — ale jest pełna tych rzeczy…

— Szafkę?! Sejfu tu nie ma?

— Nie.

— A co by było, gdyby tak ktoś znalazł w rynsztoku klejnoty koronne?

— Umieścilibyśmy je w szafce rzeczy znalezionych. A potem zadzwonili do króla, jeżeli jego nazwisko by się na nich znajdowało, ma się rozumieć. Szafka ma solidne drzwi, a do zamka pasuje tylko jeden klucz i ja go mam.

— Dobrze, w takim razie proszę ją opróżnić, zawartość przenieść do celi i włożyć do szafki to pudełko. No i starannie ją zamknąć, naturalnie.

— Inspektorowi się to nie spodoba. Zaginione rzeczy są ważne.

— Proszę mu powiedzieć, że możemy współpracować na przyjaznej zasadzie, tak jak dotąd, albo jeśli woli, to może za dwie minuty mieć telefon od nadinspektora, który na pewno nie będzie przyjacielski. — Kapitan Harris położył dłoń na słuchawce telefonu. — No, to jak będzie?

— Pan nie żartuje, sir? — Sierżant wyglądał na zaniepokojonego.

— Ani trochę.

— A to w pudełku nie wybuchnie… albo coś?

— Nie jestem pewien, ale nie sądzę.

Dziesięć minut później sierżant z naręczem stanowiącym dotąd zawartość szafki i oficjalną miną dotarł do ławki stojącej przy celach i ostrożnie złożył na niej ów ciężar. Następnie wydobył z kieszeni klucze otworzył celę i odsunął drzwi.

— Dobrze się czujesz, bidactwo?

— Tak ci się tylko wydaje! A mówiąc o niebieskich ołówkach, to od razu widać, że to chłopak, prawda, panie Shadwell?

— Prawda — przytaknął pospiesznie sierżant, wchodząc do środka.

Na pryczy siedziała stara kobieta, tak niska, że stopy miała kilka cali nad podłogą. Na kolanach miała kota, który na widok sierżanta miauknął w sposób jednoznacznie wskazujący, że jakakolwiek próba usunięcia go stamtąd skończy się dla intruza podrapaniem. A może i pogryzieniem…

Sierżant już dość dawno przestał się zastanawiać, jak kot dostaje się do celi; zdarzało się to za każdym razem, gdy nocowała w niej jego właścicielka. Przez okno się nie dało, bo kraty były zbyt blisko, nawet dla takiego pokurcza. Przez drzwi na pewno nie wchodził, bo tego pilnował sierżant, a mimo to co rano zastawał zwierzaka w celi, w której wieczorem zamykał jego panią.

— Śniadanie smakowało? Pani Tachyon zignorowała go.

— Doskonale — ucieszył się sierżant. — To chodź ze mną. Na zewnątrz jest całkiem ładny dzień.

— Teleportuj mnie, Scotty — odezwała się pani Tachyon, wstając i posłusznie maszerując za smętnie potrząsającym głową sierżantem.

Dotarli na podwórze, gdzie pod kawałkiem brezentu parkował wózek pełen worków. Brezent położył osobiście sierżant poprzedniego wieczoru, osobiście więc go teraz zdjął. Pani Tachyon obejrzała wózek podejrzliwie i spytała rzeczowo:

— Nikt niczego nie gwizdnął?

Sierżant był przyzwyczajony do zaskakujących przebłysków zdrowego rozsądku w powodzi jej zwariowanych wypowiedzi, toteż odparł spokojnie:

— Nikt go nawet nie ruszał.

— Punkty wygrywają nagrody. Pudło! Sierżant sięgnął pod wózek i wyjął parę butów.

— Należały do mojej mamy — oświadczył. — Chciała je wyrzucić, ale skóra nie jest jeszcze tak całkiem zła…

Pani Tachyon wprawnym gestem wyrwała mu je i błyskawicznie zamaskowała w stercie worków wypełniających wózek.

— To mały krok dla ludzkości — oznajmiła.

— A tak — zgodził się sierżant. — Nieduże szósteczki.

— Ach, Bisto. Życie jest wielkie, jeśli nie osłabniesz, ale naturalnie teraz ustawili tu most.

Sierżant przyjrzał się z namysłem wózkowi.

— Pojęcia nie mam, skąd ty te śmieci bierzesz — powiedział. — Z czego są te worki? Wyglądają jak guma albo co…

— Obbly Obbly Ob! — oświadczyła pani Tachyon. — Mówiłam im, ale nikt nie chce słuchać czajnika.

Sierżant westchnął i wyjął z kieszeni sześciopensówkę.

— Kup sobie kubek herbaty i kanapkę.

— Pudło! — Pani Tachyon naturalnie wzięła monetę. — To ci się tylko tak wydaje!

— Drobiazg, nie musisz dziękować — bąknął, wracając na posterunek.

Był przyzwyczajony do pani Tachyon, podobnie jak większość mieszkańców Blackbury. W zimne noce często słyszało się brzęk rozbijanych butelek na mleko. Technicznie było to przestępstwo, praktycznie oznaczało po prostu, że pani Tachyon szuka ciepłego miejsca na nocleg.