Выбрать главу

Johnny ostrożnie ujął najbliższy worek za wiązanie. Był ciepły i nie ulegało wątpliwości, że poruszał się pod jego dłońmi.

— To się pewnie nie uda — bąknął.

— Mamy się złapać wózka? — spytał Yo-less.

— Chyba nie… nie wiem! Słuchajcie, jesteście pewni, że chcecie? Ja naprawdę nie wiem, co robię!

— Nie pierwszy raz, więc się nie przejmuj — pocieszyła go Kirsty. — Tak naprawdę to nigdy do końca nie wiesz, co robisz.

— Fakt — przyznał Yo-less. — Można przyjąć, że masz sporo praktyki.

Johnny zamknął oczy i spróbował myśleć o 1996 roku.

Skądś, nie wiedział skąd, nadleciała myśclass="underline" „To nie czas, to miejsce”.

Pomyślał więc o miejscu, w którym z sufitu zwisa model promu kosmicznego na generalnie czarnych nitkach. Generalnie, bo kawałek był czerwony, jako że czarna nitka mu się skończyła. Model był też poplamiony klejem, bo zawsze człowiekowi coś nie wyjdzie, zwłaszcza gdy mu na tym szczególnie zależy.

Miejsce, w którym mama ciągle pali i wygląda przez okno.

Miejsce, w którym dziadek na okrągło ogląda telewizję.

Miejsce, w którym mimo wszystko chciał się znaleźć.

Wyobraźnia zaczęła mu się nieco mącić, ale pomyślał jeszcze o tapecie z Thomasem i lampce w misie. Przypomniał sobie miejsce, w którym dziadek źle przykleił tapety, przez co wyszła mu lokomotywa będąca w połowie Thomasem, w połowie zaś Jamesem.

Otworzył oczy — wciąż miał przed nimi felerną tapetę, a cała reszta wyglądała jak duchy. Pozostali, częściowo przezroczyści, spoglądali na niego wyczekująco.

Otworzył worek. Tylko trochę.

Wobbler z trudem przełknął ślinę.

— Eee… — powiedział i odwrócił się.

A potem na wszelki wypadek zajrzał pod stół.

— Eee… powtórzył. — Chłopaki? Johnny? Bigmac? Yo-less?

Ponownie przełknął ślinę, ale nic nie pomogło.

— Eee… Kirsty? Odpowiedziała mu cisza.

Głównie dlatego, że nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.

Przykra rzeczywistość wyglądała tak, że był sam na sam z dzbankiem do herbaty.

— Hej, przecież się trzymałem wózka! I ciągle tu jestem! Doskonały żart, ale może już z nim skończycie, co? Johnny! Zostawiliście mnie! Udało się, zgoda. No, przestańcie się wygłupiać! Proszę!

Otworzył drzwi, ale na pogrążonym w cieniu podwórku też nie było nikogo.

— Wiem, że chcecie mnie nastraszyć — jęknął — ale się wam nie udało.

Wrócił do środka i opadł na ławkę.

Po chwili wyjął z kieszeni chusteczkę higieniczną, tylko trochę zużytą, i energicznie się wysmarkał. Miał już ją wyrzucić, gdy nagle znieruchomiał — była to najprawdopodobniej jedyna chusteczka higieniczna na świecie.

— Wiem, że mnie obserwujecie — odezwał się, ale bez wiary we własne słowa. — Wiem, że lada chwila się tu zjawicie. Wystarczy tego dobrego: na dłuższą metę to głupi żart. I nietrafiony, bo się nie boję. Czas wracać i coś zjeść. Coś wam powiem: mam trochę gotówki, to wam postawię po hamburgerze… albo możemy iść do Chińczyka i wziąć coś na wynos…

Zamilkł nagle; wyglądał, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że minie naprawdę dużo czasu, zanim w tym mieście będą jakiekolwiek kiełki soi. Albo hamburgery. Teraz można było dostać tylko rybę z frytkami.

— Koniec! — oświadczył, jak mu się wydawało, stanowczo, tyle że głos zaczai mu drżeć. — Możecie przestać!

Ciszę zakłóciło jedynie nagłe tłuczenie się muchy samobójcy próbującej wylecieć przez szybę.

— Posłuchajcie, ttto nnaprawdę nie jjjest śmieszne…

Powietrze za jego plecami drgnęło, dając niedwuznacznie odczuć, że tam, gdzie przed chwilą nie było nikogo, teraz ktoś jest.

Wobbler odwrócił się z szerokim uśmiechem ulgi.

— Założę się, że myśleliście, że mnie… co?!

Sprawnościowa Grupa po Pięćdziesiątce dawno już straciła oddech i znajdowała się w pełnej zadyszeć. Instruktorka dawno przestała mieć złudzenia, że uda jej się wykonać jakikolwiek program ćwiczeń, robiła więc najprostsze w nadziei, że podopieczni coś z tego zdołają powtórzyć i nie paść przy tej okazji trupem podczas zajęć.

— I skłon, i skłon, i skłon, i… proszę nie przesadzać, pani Windex… i krok, i krok, i… co?

Przetarła oczy.

Johnny rozejrzał się.

Członkowie grupy sprawnościowej po dziesięciu minutach aerobiku nie byli już specjalnie spostrzegawczy. Kilka osób nawet się przesunęło, by zrobić miejsce nowo przybyłym, których wzięli za jedną dużą osobę.

Instruktorka ze wzrokiem kłopotów nie miała, za to z bystrością bywało różnie. Wychowano ją w przeświadczeniu, że w zdrowym ciele zdrowy duch, a ponieważ była przekonana, że ma zdrowe ciało, niemożliwe wydało jej się, że ni stąd, ni zowąd grupa podrostków z wózkiem sklepowym pojawiła się nagle w sali będącej kiedyś starą kaplicą. Musieli normalnie wejść, a ona tego po prostu nie zauważyła. Musieli. Co prawda jedyne drzwi znajdowały się z przeciwnej strony sali, ale musieli nimi wejść, bo przecież ludzie nie pojawiają się z powietrza.

— Gdzie jesteśmy? — syknęła Kirsty.

— W tym samym miejscu, ale w innym czasie — odsyknął Yo-less.

Nawet najbardziej zziajani zaczynali zauważać dziwne milczenie instruktorki, co spowodowało, że stopniowo cała grupa przestała się męczyć, za to z zainteresowaniem przyglądała się nowo przybyłym.

— Powiedz coś! — rozkazała zduszonym szeptem Kirsty. — Wszyscy się na nas gapią!

— Uhm… czy to garncarstwo? — spytał Johnny.

— Czy co? — zdumiała się instruktorka.

— Szukamy Grupy Początkujących Garncarzy — odparł nieco pewniej Johnny.

Strzelał w ciemno, ale ostatnimi czasy każda sala, szopa czy piwnica w mieście pełna była grup w rozmaitym wieku, praktykujących najdziwaczniejsze zajęcia albo z zaparciem godnym lepszej sprawy uczących się wszystkiego.

Instruktorka ucieszyła się, jakby ją poinformowano o podwyżce, i złapała się znajomych słów niczym piosenkarka mikrofonu.

— Zajęcia są w czwartki w sali Czerwonego Krzyża — powiedziała radośnie.

— Naprawdę? Zawsze nam się musi pomylić — jęknął teatralnie Johnny.

— To po co targaliśmy tę całą glinę? — zdziwił się Yo-less. — Pytam się, Bigmac, po co?

— To naprawdę nie moja wina! — oburzył się Bigmac. — Strzelali do mnie!

Instruktorka przyglądała im się kolejno i widać było, że jej radość gaśnie.

— Hmm… Tak… no, na zajęciach początkowych bywa faktycznie nieprzyjemnie — odezwał się Johnny. — Nie będziemy przeszkadzać… To my sobie pójdziemy…

Wszyscy złapali za wózek i ruszyli w stronę drzwi przejściem, które czym prędzej robiły im spocone postacie w dresach.

— No dobrze… skłon i wyprost, i oddech… i skłon i… — dobiegło z wnętrza, nim Johnny zatrzasnął drzwi.

Wyprostował się z ulgą.

Zadziwiające, co człowiekowi może ujść na sucho. Dziesięcionodzy, fioletowi obcy zostaliby natychmiast uznani za długoletnich mieszkańców Blackbury, gdyby byli na tyle mądrzy, żeby na przykład pytać, gdzie jest poczta, i narzekać na pogodę. Ludzie mieli jakąś klapkę w mózgu, uniemożliwiającą widzenie tego, z czym się nie chciał pogodzić ich tak zwany zdrowy rozsądek.

— Założę się, że coś się nie udało — odezwał się Bigmac.

— Eee… — odezwał się Yo-less.

— To muszą być lata dziewięćdziesiąte — sprzeciwiła się Kirsty. — To jedyny okres w historii, w którym nie palono na stosach za noszenie trawiasto-purpurowych dresów!