Выбрать главу

Naprzeciwko widać było budynek hali sportowej, a pięć minut temu, subiektywnie rzecz biorąc, naturalnie, była tam ulica. Johnny stwierdził, że adaptacja do normy może być kłopotliwa, jakby tak częściej podróżować w czasie.

— Eee… — odezwał się ponownie Yo-less.

— Strzelali do mnie! — zagłuszył go Bigmac, — I to prawdziwą kulą! Słyszałem, jak trafiła w prawdziwą ścianę!

— Eee… — powiedział Yo-less po raz kolejny.

— Co ci się stało? — zainteresowała się Kirsty.

— Eee… a gdzie jest Wobbler? Wszyscy rozejrzeli się spłoszeni.

— No nie! — jęknął Johnny. Wobblera nie było.

— Nie wracam! — zastrzegł się Bigmac. — Nie będę robił za ruchomy cel!

— Możesz robić za nieruchomy — poinformowała go machinalnie Kirsty. — Nie miał okazji gdzieś poleźć?

— Nie miał. — Johnny był pewien swego. — Musiał tam zostać!

— Zastanówmy się spokojnie! — zaproponowała. — Mówiłeś, że kaplica nie została trafiona… w takim razie nic mu się nie stało.

— Może… ale to było w 1941 roku.

— A jak coś pójdzie nie tak? — spytał Bigmac. — Teraz to on nie wrócił, a jak wrócimy po niego i wszyscy tam utkniemy? Zastrzelą mnie!

— To niniejszy problem — pocieszył go Yo-less. — Ja się będę musiał nauczyć grać na bandżo!

— Może choć na chwilę przestalibyście panikować i zaczęli myśleć? — zasugerowała Kirsty. — To przecież podróż w czasie. Problem polega na tym, żeby trafić we właściwy moment, a nie na tym, kiedy się to zrobi. On będzie tam zawsze, niezależnie czy udamy się po niego natychmiast, za godzinę czy za rok. Naturalnie, że trzeba go stamtąd wyciągnąć, ale nie musimy tego robić na gwałt i na wariata!

Johnny wiedział, że to prawda. Wobbler w tym konkretnym dniu 1941 roku o tej konkretnej godzinie musiał być w kaplicy, zupełnie jak nagranie na taśmie — można ją było przewijać w tę i z powrotem, a ono zawsze tam było. Podobnie jak noc, w którą bomby spadną na Paradise Street. Ona też tam była na zawsze. Zupełnie jak skamieniałości.

Kirsty tymczasem zagoniła pozostałych do pomocy, dzięki czemu wózek pokonał stopnie dzielące wejście od ulicy i stanął na chodniku.

— Jego starzy będą się niepokoić — bąknął Yo-less.

— Nie będą, bo sprowadzimy go tu i teraz — uspokoiła go Kirsty.

— Tak? To dlaczego nie widzę, że się to robi? — spytał podejrzanie zgodnie Yo-less. — Chcesz powiedzieć, że lada moment wyskoczymy jak diabeł z pudełka, zostawimy Wobblera i znikniemy? To już nie są podróże w czasie: to jest miotanie się w czasie!

— Nie wiem… — przyznała. — O podróżach w czasie nie da się myśleć logicznie.

Yo-less spojrzał na Johnny’ego i jęknął:

— No nie: ten się znowu wyłączył…

Wszystko poczeka — to naturalna zasada czasu, uświadomił sobie Johnny. Nieważne, jak długo potrwa skonstruowanie wehikułu czasu. Ludzie mogą wymrzeć do ostatniego, a ewolucja może się zacząć — dajmy na to — z kretami, ale nawet jeśli za miliony lat, to w końcu ktoś odkryje, jak to zrobić. To zresztą wcale nie musi być maszyna; może to być po prostu właściwy sposób rozumienia, co to jest czas. To tak jak z błyskawicą: najpierw wszyscy się bali, a w końcu ktoś złapał ją do butelki i od tej pory była już tylko elektrycznością. To zresztą było mniej istotne — od chwili, gdy ktoś rozpracował, jak ją wykorzystać, wszystko było proste. Z czasem będzie to samo, tylko łatwiej: gdy ktoś w końcu znajdzie sposób, aby w nim podróżować, to i tak cała historia wszechświata, która dotąd czekała, stanie otworem.

A potem przypomniały mu się bombowce i chmury nad wyszorowanymi progami…

— Że jak? — wykrztusił.

— Już się włączyłeś? — upewnił się Yo-less.

— Najpierw chodźmy się czegoś napić! — zdecydowała Kirsty, popychając wózek w kierunku centrum.

A potem stanęła jak wryta.

Johnny rzadko widywał ją zszokowaną, jako że Kirsty miała wypróbowany sposób na rzeczy straszne i niespodziewane — dostawała ataku złości albo furii, w zależności od stopnia straszności i rozmiarów niespodzianki. Tym razem jednak ją zamurowało i odbarwiło na blado.

— Och, nie… — jęknęła.

Ulica od kaplicy biegła w dół prosto ku skrzyżowaniu z sygnalizacją. Skrzyżowaniu z obwodnicą. Z przeciwka, od tego samego skrzyżowania, błyskawicznie zbliżał się przeładowany workami wózek, którego kurczowo trzymała się ona sama i Johnny. Wózek zakołysał się niczym jacht idący na wiatr, wykonał skręt o prawie dziewięćdziesiąt stopni i wpadł na parking przy Centrum Handlowym imienia Neila Armstronga.

A za wózkiem jechał długi, naprawdę czarny samochód…

Prawdę mówiąc, Johnny zupełnie o nim zapomniał. Może istniały jakieś tajne stowarzyszenia, może faktycznie po świecie jeździli Mężczyźni w Czerni, używający naprawdę czarnych samochodów i wygłaszający teksty w rodzaju: „Gdzieś tam kryje się prawda”. Tutaj jednak prawdę wymiotło, a on nie miał czasu na głupstwa. A to dlatego, że oczami wyobraźni zobaczył mapę.

Tyle że była to mapa czasu.

Pierwszy raz wędrowali w czasie w jego domu, ale Yo-less miał rację — w czasie można się poruszać jak po szynach i na zwrotnicach można je zmieniać. Tak naprawdę to wędrowali w czasie i w przestrzeni.

Drugi raz zrobili to, gdy był pewien, że zginą na skrzyżowaniu. Wtedy zniknął prześladujący ich samochód… Dlatego że nie istniał w tym czasie. Sprawdził to, oglądając się za siebie, gdy minęli skrzyżowanie.

A skoro teraz i tutaj znowu jest, to znaczy, że wrócili do swojego czasu.

Samochód zatrzymał się na parkingu.

Johnny miał już pewność. Znał odpowiedź. Potem, przy odrobinie szczęścia znajdzie też pytanie, ale prawidłową odpowiedź już znał.

Można spokojnie zapomnieć o tajnych stowarzyszeniach czy czasowej policji. Policjanci używają logiki i zdrowego rozsądku, a do tego, by skutecznie zajmować się czasem, niezbędny jest umysł taki, jakim dysponuje pani Tachyon.

Ale był ktoś jeszcze, kto wiedział dokładnie, gdzie dziś będą… No bo gdyby nie wrócili? Albo wrócili, ale coś poszło nie tak?

Johnny zaczął biec.

Przez drogę, na skos, goniony rozzłoszczonymi klaksonami, potem przez parking…

Z samochodu wysiadł ktoś w czarnym uniformie, czarnej czapce i czarnych okularach i pobiegł do centrum handlowego.

Johnny wykonał slalom między samochodami, klientami i wózkami, i zdyszany stanął przed naprawdę czarnym samochodem, który zaparkował na wprost służbowego wejścia, gdzie obowiązywał całkowity zakaz postoju.

W blasku słońca wyglądał jeszcze czarniej niż poprzednio. Stygnący silnik odzywał się od czasu do czasu metalicznie; na masce znajdował się chromowany emblemat.

Wyglądał zupełnie jak hamburger.

Za przyciemnionymi szybami można było zauważyć postać siedzącą nieruchomo na tylnym siedzeniu. Johnny obiegł samochód, szarpnięciem otwarł drzwi i oznajmił:

— Dobra, wiem, że tam jesteś! Ktoś ty, tak naprawdę?

Siedzącego skrywał cień, wyraźnie widoczne były jedynie dłonie wsparte na srebrnej główce czarnej laski. Postać drgnęła i powoli zmieniła się w dużego mężczyznę ni to w płaszczu, ni to w pelerynie. Ostrożnie wynurzał się z samochodu: najpierw upewnił się, że obiema nogami stoi na ziemi, nim wysiadł.

Był na tyle wysoki, że ogólnie zaliczał się do wielkich, a nie do grubych. Twarz osłaniał mu kapelusz z szerokim rondem, tak że wyraźnie widać było jedynie krótką szpakowatą brodę. Kapelusz, ma się rozumieć, był czarny.