Выбрать главу

— Nie mogę ci teraz wytłumaczyć — westchnął Johnny. — Chwilowo zablokowało cię tutaj… hmm, no, coś poszło nie tak… no… jest jakiś hak.

— Jaki hak?

— Hmm… duży.

Wobbler przestał jeść: sprawa była poważna.

— Jak duży?

— Hmm… nie zamierzasz się urodzić… Wobbler spojrzał na Johnny’ego, a potem na nie dojedzonego hamburgera i znowu na Johnny’ego.

— Jem tego hamburgera? — spytał raczej kategorycznie. — To są ślady moich zębów?

— Słuchaj, to naprawdę jest proste! — włączyła się Kirsty. — Tu jesteś jak najbardziej żywy, ale kiedy tu przybyliśmy pierwszy raz, musiało się wydarzyć coś, co zmieniło przyszłość. Każdy swoim postępowaniem ją zmienia, wszystkim, co robi. I przez to powstały dwie przyszłości albo dwie historie, zależy, z której strony się na to patrzy. W jednej rodzisz się, ale następują zmiany, i gdy wróciliśmy, znaleźliśmy się w innej: w tej, w której się nie urodziłeś. Teraz musimy przywrócić pierwotny stan rzeczy i wtedy wszystko będzie w porządku.

— Przypadkiem ty też nie masz półki kaset ze Star Trekiem? — spytał Wobbler, któremu podejrzliwość zaczynała wchodzić w krew. — Albo trzech?

Kirsty wyglądała, jakby coś jej nagle spadło na głowę.

— Cóż… no… hmm… jedną albo dwie… no, kilka… niewiele… no i co z tego? Prawie ich już nie oglądam!

— Hej! — Yo-less wyraźnie się ucieszył. — A masz ten odcinek, w którym tajemnicza siła…

— Zamknij się! I to zarazi To, że serial jest odzwierciedleniem problemów społecznych końca dwudziestego wieku, wcale nie znaczy, że można się nabijać z ludzi, którzy oglądają go z czysto akademickim zainteresowaniem!

— A mundur floty też masz? — spytał nie zrażony Yo-less.

Kirsty rozkwitła jak piwonia.

— Jeżeli którykolwiek z was komukolwiek o tym powie, będzie miał naprawdę poważne problemy — ostrzegła. — Mówię serio!

Johnny otworzył drzwi kaplicy. Na zewnątrz środowe popołudnie zmieniało się w środowy wieczór. Padał drobny deszczyk, a powietrze pachniało węglem, octem i drewnem z lekką domieszką ciepłej gumy.

W 1941 roku w Blackbury robiono rozmaite rzeczy. Kominy dymiły…

W 1996 roku w Blackbury nie robiono niczego. Były co prawda magazyny, był zakład składający komputery i siedziba regionalna Departamentu Znaków Drogowych, ale w praktyce ludzie jedynie przekładali rzeczy z miejsca na miejsce albo dodawali numerki.

— Więc dobrze, oglądam niektóre filmy fantastycznonaukowe — rozległ się z tyłu wyjątkowo miły głos Kirsty. — Przynajmniej wybieram, co oglądam, i podchodzę do tego krytycznie, a nie gapię się na wszystko, w czym tylko strzelają z laserów.

— Przecież nikt nie mówi, że to robisz — powiedział rozwścieczające rozsądnie Yo-less.

— Nie pozwolicie mi tego zapomnieć, co?

— Nie mam zamiaru do tego wracać — poinformował ją z godnością Yo-less. — Nigdy.

— A jak wróci, to niech nas rozszarpią dzicy weganie — dodał Bigmac.

— Bigmac, weganie to tacy, co nie jedzą zwierzęcych produktów — jęknął Yo-less. — Chodziło o Wulkanów. Tych, co mają zieloną krew…

— Może byście się łaskawie zamknęli! — zaproponował nieoczekiwanie Wobbler. — Ja tu się jeszcze nie urodziłem, a wy się kłócicie o głupich obcych.

— Może się zastanowimy, co zrobiliśmy, że zmieniliśmy przyszłość? — zaproponował Johnny.

— Praktycznie wszystko. — Kirsty była wyraźnie zniechęcona. — A Bigmac jeszcze zostawił mnóstwo rzeczy na posterunku.

— Strzelali do mnie…

— Brutalna prawda jest taka, że cokolwiek z tego, co zrobiliśmy, mogło zmienić przyszłość. — Yo-less też nie tryskał optymizmem. — Mogliśmy wpaść na kogoś, kto się spóźnił przez to o pięć sekund z przejściem przez ulicę i samochód go rozjechał. To tak jak z tym rozdeptaniem dinozaura. Najmniejszy drobiazg może zmienić całą naszą historię.

— Bzdura! — oburzył się Bigmac. — Rzeka zawsze płynie w tę samą stronę, niezależnie, w którą stronę płyną ryby.

— Eee… — odezwał się Wobbler. — Był tam smarkacz…

Powiedział to w specyficzny, powolny sposób, tonem kogoś, kto się boi, że właśnie odkrył coś naprawdę ważnego.

— Jaki smarkacz? — zainteresował się Johnny.

— Jakiś smarkacz. Uciekał z domu czy coś… nie: uciekał do domu. Taki w portkach do kolan i z muchami w nosie…

— Co znaczy „uciekał do domu”?

— No bo narzekał, że go tu ewakuowali i że ma tego wszystkiego dość i ucieka do Londynu, czyli do domu — wyjaśnił niechętnie Wobbler. — Tyle że potem zaczął za mną leźć, rzucać kamieniami i wyzywać od szpiegów. Pewnie dalej się tam kręci. Pobiegł tą ulicą, tam.

— Paradise Street? — upewnił się Johnny.

— Chyba… a co z nią? — zaniepokoił się Wobbler.

— Będzie w nocy zbombardowana — oświeciła go Kirsty. — Johnny ma na tym punkcie hopla.

— Że też Niemcom chce się marnować bomby na takiego — zdziwił się Wobbler. — On był praktycznie po ich stronie…

— Jesteś pewien, że to była Paradise Street? — spytał Johnny. — Masz tam jakichś krewnych? Dziadków albo pradziadków?

— Skąd mam wiedzieć? Przecież oni żyli wieki temu!

— No dobrze. — Johnny spróbował się uspokoić, co po paru głębszych oddechach mu się udało.

— Nnnie wiem! — Wobbler poczuł się w obowiązku rozwinąć temat. — Jeden z moich dziadków żyje w Hiszpanii, a drugi zginął, zanim się urodziłem!

— Jak? — Kirsty przejęła rolę inkwizytora.

— Spadł z motoru w 1971 roku. — Wobbler nagle się uspokoił. — Widzicie, wszystko w porządku.

— Wobbler, nic nie jest w porządku — westchnął Johnny. — Gdzie on mieszkał?

Wobblerem zaczęło trząść, co było normalną reakcją na nadmiar wrażeń.

— Nie wiem! Pewnie w Londynie… tata mówi, że dziadek był tu w czasie wojny, a potem przyjechał z wizytą i spotkał babcię… ek… ek!

— Nie przerywaj sobie — zachęcił go Johnny.

— Ek!… Ek!… — Wobbler wyraźnie się zaciął.

— Ile on miał lat, kiedy zginął? — Yo-less uznał za stosowne włączyć się w przesłuchanie.

— Ek! Czterdzieści, tak mówił tata. Motor kupił sobie na urodziny.

— To w 1941 roku miałby z dziesięć lat… — mruknął Johnny.

— Ek!… Ek!

— Myślisz, że to ten smarkacz? — sprecyzował Yo-less jako szybszy z matematyki.

— No! Jeszcze może miałem go zapytać, czy nie zamierza być moim dziadkiem? — rozzłościł się nagle Wobbler. — I poradzić, żeby trzymał się z dala od motorów?

Johnny z pojemnika na maskę przeciwgazową wyjął mocno zużytą stertę papierów i zaczął je przeglądać.

— On podał może jakieś nazwisko? Ten smarkacz, znaczy się?

— Ek!… Jakąś panią Density! — Wobbler wymusił na swojej pamięci niebywały wysiłek.

— Numer jedenasty. — Johnny wyjął fotokopię jakiegoś artykułu. — Mieszkała z córką Gladys.

— Moja babka miała na imię Gladys! — bąknął Wobbler. — Chcesz powiedzieć, że ponieważ on nie uciekł do Londynu, to zginie tej nocy i przez to się nie urodzę?

— Całkiem możliwe — stwierdził Yo-less.

— To co się ze mną stanie?

— Będziesz musiał tu zostać — odparł Johnny.

— Ani mowy! Tu jest okropnie! W kinie grają same starocie i to czarno-białe. W knajpie na tablicy pisze, że podają „Mięso i dwa warzywa”; co to ma być za jedzenie? Nawet Hongkong Henry pisze, jakie mięso! A wszyscy się tu ubierają, jakby przyjechali z Rosji albo innej Polski! Tu można oszaleć!