— Bym nie odstrzelił: ni krzty nie był podobny do Adolfa Hitlera.
— A poza tym nie jesteś takim dobrym strzelcem — dodał Wobbler. — Z klubu paintballowego cię wyrzucili, nie?
— Ale z zazdrości, że to nie oni wymyślili paintballowy granat ręczny. Dopiero ja im musiałem pokazać.
— Akurat na dwulitrowej puszce farby olejnej? Nie było mniejszych?
— Nie bardzo miałem czas wybierać. Ta była pod ręką… W każdym razie robiła za granat, i to skutecznie.
— Oni mówili, że mogłeś choć otworzyć wieczko. Sean Stevens musiał mieć zszyty łeb…
— Musiał mi się nawinąć pod rękę?
— Nie miałem na myśli faktycznego strzelania do twojego prawdziwego dziadka! — Yo-less stracił cierpliwość, toteż użył fali akustycznej, by zawrócić rozmowę na właściwe tory. — Chodziło mi o jakieś takie namieszanie w przeszłości, że ty się nigdy nie rodzisz albo że maszyna do podróży w czasie nigdy nie zostaje wynaleziona. Tak jak w tym filmie, co wysłali robota, żeby zabił matkę chłopaka, który miał dokopać robotom, jak dorośnie. Arnie tam grał.
— Dobry film! — ucieszył się Bigmac, waląc milczącą serię z nie istniejącego karabinu maszynowego po wystawach sklepowych. — Termi-coś-tam się nazywał.
— Terminator dwa — poprawił go Wobbler.
— Skoro on się nigdy nie narodził, to skąd wiedzieli, że istnieje? — Yo-less niespodziewanie zadał pytanie sam sobie, po czym także samodzielnie udzielił na nie odpowiedzi: — To bez sensu.
— Też mi się ekspert trafił — parsknął Wobbler. — Skąd ci się to wzięło?
— Mam trzy półki kaset ze Star Trekiem.
— Zboczenie!
— Ścichapęk!
— Trainspotter!
— Transporter, jak już! — poprawił go z godnością Yo-less. — Poza tym nie o to akurat chodzi. Chodzi o to, że jak się coś w przeszłości pozmienia, to może się skończyć tak, że nie będzie można wrócić i zostanie się tam, dokąd się trafiło. Albo ponieważ zmieniłeś przyszłość, to nie możesz wrócić, bo nigdy nie udałeś się w przeszłość. Albo jak nawet da się wrócić, to do innego czasu, dajmy na to równoległego, bo to, co zmieniłeś, spowodowało, że nie możesz wrócić tam, skąd przybyłeś, a tylko tam, gdzie cię jeszcze nie było… krótko mówiąc, jesteś zaklinowany w czasie. Spojrzeli na niego z podziwem.
— Żeby zrozumieć te całe podróże w czasie, trzeba być wariatem — podsumował po dobrej chwili Wobbler.
— Johnny, masz życiową okazję! — ucieszył się Big-mac.
— Bigmac! — W tonie Yo-lessa słychać było poważne ostrzeżenie.
— Spokojnie, lekarz mówi, że ja się tylko zbyt dużo martwię — uspokoił go Johnny.
— Co ci robili? — zainteresował się Bigmac. — Igły, wstrząsy i te rzeczy?
— Nie: nic z tych rzeczy — westchnął z pewną rezygnacją zapytany. — Tylko zadawali pytania.
— Jakie? Takie w stylu: „czy masz fioła”?
— Jakby wrócić naprawdę daleko — powiedział nagle Wobbler — do czasów dinozaurów na przykład, to nie groziłoby, że się zastrzeli własnego dziadka. Nawet bardzo starzy staruszkowie tyle nie żyją. Dinozaury są bezpieczne.
— Jasne! — ucieszył się Bigmac. — I można spokojnie do nich strzelać z plazmówki!
— Pewnie! — Tym razem Wobbler westchnął wymownie. — I to by wyjaśniało kolejną zagadkę nauki: dlaczego dinozaury wyginęły sześćdziesiąt pięć milionów lat temu? Bo Bigmac nie zdołał tam dotrzeć wcześniej.
— Przecież nie masz plazmówki — zauważył wyjątkowo rozsądnie Johnny.
— Jak Wobbler może mieć maszynę do podróży w czasie, to ja mogę mieć karabin plazmowy.
— Ano możesz, co mi tam…
— I miotacz rakiet!
— Nie przesadzaj — osadził go Yo-less. Maszyna do podróży w czasie byłaby czymś: można byłoby ułożyć sobie życie dokładnie tak, jak by się chciało, a jak coś by się nie udało, zawsze można byłoby wrócić i poprawić tak, żeby to nigdy nie nastąpiło. Johnny tak się skupił na tym pasjonującym zagadnieniu, że przestał zwracać uwagę na toczącą się obok rozmowę. A rozmowa, jak zwykle, potoczyła się własnym torem:
— Poza tym nikt nie udowodnił, że dinozaury faktycznie wyginęły! — obruszył się Bigmac.
— No pewnie: wciąż się gdzieś tu kręcą, tak?
— Może wychodzą tylko w nocy albo się maskują, albo coś…
— Ceglasto wykończony stegozaur? I czerwony, piętrowy brontozaur z numerem dziewięć na czole?
— Niezły pomysł! Mogą udawać, że są autobusami, i ludzie spokojnie do nich wsiądą. Tylko nie będą mogli wysiąść…
— Do kitu pomysł. Podstawą są fałszywe nosy i brody. A potem, jak nikt się niczego nie spodziewa, to chaps, i na chodniku nie ma śladu po gościu, nie licząc butów. A inny facet, duży facet w płaszczu idzie dalej i mlaska…
Paradise Street, olśniło nagle Johnny’ego; ostatnio dużo myślał o Paradise Street. Zwłaszcza w nocy. Jakby się tak popytać ludzi, co sądzą o podróżach w czasie, to większości by się spodobało — nikt nie wiedział, co przytrafiło się dinozaurom, natomiast większość wiedziała, co się zdarzyło na Paradise Street.
I sporo z tych, co wiedzieli, chciałoby tam wrócić. Johnny też.
Coś syknęło.
Odruchowo cała czwórka się rozejrzała; między wypożyczalnią kaset a sklepem z ubraniami znajdował się wylot wąskiej alejki. Byli prawie na wprost niego, a to właśnie tam coś syczało. Tyle że teraz syk zamienił się w charkot.
Nie był to przyjemny dźwięk: trafiał przez uszy i mózg prosto do wspomnień datujących się z naprawdę dawnych czasów. Gdy wczesna małpa ostrożnie zlazła z drzewa i niezgrabnie próbowała „stanąć prosto”, czyli zrobić to, co było takie modne wśród młodszych małp, był to ten rodzaj dźwięku, który bała się usłyszeć. Dźwięk ten wywoływał w mięśniach odruchową reakcję: wiać i wdrapać się na coś. I jak się da, to zrzucić przy okazji trochę orzechów. Najlepiej kokosowych.
— Coś jest w alejce — zauważył Wobbler, rozglądając się, czy nie znajdzie się w pobliżu jakieś poręczne drzewo.
— Wilkołak? — zaciekawił się Bigmac.
— Dlaczego akurat wilkołak? — Wobbler przestał się rozglądać.
— Bo w takim filmie Zemsta przeklinającego wilkołaka… albo jakoś tak, ktoś usłyszał taki charkot i wszedł w taką alejkę, a w następnym ujęciu leżał na chodniku wśród całej masy płynnych efektów specjalnych.
Wobbler głośno przełknął ślinę i oznajmił stanowczo:
— Wilkołaków nie ma!
— Tak? To idź i powiedz im to. Zanim wymiana poglądów miała szansę się zaostrzyć, Johnny wszedł w alejkę.
Pierwsze, co zobaczył, to wywrócony sklepowy wózek, co samo w sobie nie było niczym dziwnym. Po ulicach Blackbury hasały sobie stada sklepowych wózków. Co prawda nigdy nie widział żadnego z nich w ruchu, ale podejrzewał, że kiedy tylko odwraca się do nich tyłem, zaczynają się toczyć.
Wokół wózka leżały wypchane czarne worki na śmieci, równie powypychane plastykowe torby, a tu i tam widać było słoiki. Jeden się stłukł i w okolicy śmierdziało octem. A spod worków wystawała para butów.
I kawałki chudych nóg.
To już było zdecydowanie dziwne.
Na szczycie pryzmy worków i toreb pojawił się niewielki, ale przerażający potwór i splunął w jego kierunku.
Potwór był biały, tylko gdzieniegdzie miał kępki brązowe i czarne. Poza tym był chudy jak śmierć i miał trzy i pół nogi. Za to tylko jedno ucho. Jego pysk był maską absolutnego i do tego zdeterminowanego zła. Miał żółte, nierówne i ostre zęby oraz oddech równie aromatyczny jak gaz pieprzowy.