— Blackbury nie było ważne i nikt nie sądził tak na poważnie, że zostanie zbombardowane — odpowiedział Johnny. — Robiono tu tylko dżemy, marynaty i kalosze…
— Zastanawiam się, co dziś w nocy pójdzie nie tak… — odezwał się Yo-less.
— Możemy się tam wspiąć i będziemy wiedzieć; to nie jest takie wysokie, jak się z dołu wydaje. To nawet niezły pomysł; chodźmy po pozostałych i…
— Zaraz! Może przestaniesz się miotać, a zaczniesz myśleć? — zaproponowała Kirsty. — Skąd wiesz, że to nie my właśnie spowodujemy, że tej nocy coś pójdzie nie tak?
Johnny przez krótką chwilę wyglądał jak posąg. A potem przemówił:
— Jeśli zaczniemy w ten sposób myśleć, to nigdy niczego nie zdołamy zrobić.
— Już raz namieszaliśmy w przyszłości! Wszystko, cokolwiek zrobimy, może ją zmienić!
— Zawsze zmieniało i zawsze będzie zmieniać: i co z tego? Idziemy po pozostałych!
Biegnąc w czasie
O korzystaniu z dróg mowy nie było, jako że policji wciąż szukała Bigmaca, choć nie tak energicznie jak kilka godzin temu. To, że Bigmac zdecydował się wrócić w mundurze niemieckiego żołnierza, mogło mieć wpływ na nawrót policyjnego entuzjazmu. Pozostały więc albo boczne drogi, albo skróty przez pole, a to niosło ze sobą kolejną niedogodność.
— Musimy zostawić wózek — sapnął Yo-less. — Możemy go wcisnąć w te krzaki…
— Pewnie! A jak go ktoś rąbnie, to utkniemy tu na zawsze! — oburzył się Bigmac.
— Kto ma ukraść? Wolisz go targać przez błoto i zarośla? Bo ja nie.
— A Guilty jest skuteczniejszy od dobermana — dodała Kirsty.
Kot, pod którego adresem padł ów komplement, otworzył jedno oko i ziewnął, ukazując przy tym coś, co można zobaczyć w koszmarach sennych. Na pewno nikt nie chciałby zostać ugryziony przez to coś, co Guilty miał w pysku — byłoby to równoznaczne z ugryzieniem przez laboratorium bakteriologiczne. A potem zwinął się w kłębek.
— Jest — zgodził się Johnny — ale on należy do pani Tachyon…
— No to co? Nie ubędzie go od spania w krzakach — zauważyła Kirsty i nagle ją olśniło. — Przecież znów myślimy bez sensu: wystarczy wrócić do 1996, wjechać na górę autobusem i wrócić do 1941 roku. Nie musimy tam wędrować…
— Nie! — wrzasnął tyle przeraźliwie, ile zdecydowanie Wobbler. Twarz jego wyrażała jedno wielkie przerażenie. — Nie zostanę tu sam! A mnie z wami nie przeniesie, zapomniałaś? A jak nie wrócicie?
— Oczywiście, że wrócimy. Przecież wróciliśmy, no nie? — Johnny spróbował go uspokoić, ale była to próba z góry skazana na niepowodzenie.
— A jak wam się drugi raz nie uda? Rower was przejedzie albo inna ciężarówka? To co ze mną będzie?
Johnny pomyślał o kopercie. Yo-less i Bigmac spoglądali na własne buty, a Kirsty dziwnie milczała.
— No… — W Wobblerze zaczęły narastać podejrzenia. — Wy coś wiecie… coś strasznego.
— Nic nie wiemy — zaprzeczył odruchowo Bigmac.
— Absolutnie nic — poparła go Kirsty.
— My? — zdziwił się Johnny. — Nawet nie wiemy, która godzina.
— A w ogóle nic nie wiemy o hamburgerach — dodał Bigmac.
— Bigmac! — warknął Yo-less tonem ostatniego ostrzeżenia.
Wobbler przyglądał im się podejrzliwie.
— Aha — mruknął. — Znowu próbujecie mnie nastraszyć? To ja sobie poczekam przy wózku. Jego nikt nie ukradnie, a mnie nic nie będzie. Zgoda? — Spojrzenie towarzyszące pytaniu mówiło jednoznacznie, że lepiej byłoby, gdyby nie nastąpił żaden sprzeciw.
— Dobra, zostanę z tobą — zaproponował Bigmac. — Jak gdzieś pójdę, to pewnie i tak skończy się na tym, że będą do mnie strzelać.
— Zresztą, po co wy chcecie drapać się na Blackdown? — spytał uspokojony Wobbler. — Poszukacie tego Hoddera i powiecie mu, żeby dokładnie nasłuchiwał? Czy żeby umył uszy? Albo zjadł kilo marchwi?
— Marchew jest na oczy, nie na uszy — przerwał mu Yo-less. — Przynajmniej moja mamuśka tak twierdzi.
— Nie wiem, co zrobimy — odezwał się Johnny. — Ale coś musiało się stać albo raczej musi się stać, bo nie będzie alarmu. Może wiadomość nie dotarła na posterunek… Musimy się dowiedzieć i to naprawić…
— Popatrz! — przerwała mu Kirsty.
Słońce prawie zaszło, a nad Blackdown zbierały się chmury. Czarne chmury.
— Burza — dodała. — Zawsze się tam zbierają. W oddali rozległ się pomruk grzmotu.
Gdy znaleźli się na pewnej wysokości, mogli stwierdzić, że Blackbury jest mniejsze, niż byli przyzwyczajeni, a to dlatego, że znacznej części miasta jeszcze nie było.
— Byłoby dobrze, jakbyśmy mogli wszystkim powiedzieć, co będą robili źle — wysapał Johnny, gdy zrobili przerwę na złapanie oddechu.
— Nikt by nie słuchał — sprzeciwił się Yo-less. — Jakby się tacy pojawili w 1996, twierdząc, że są z 2040 roku, i zaczęli się we wszystko wtrącać, to uważasz, że co by było? Aresztowali by ich jak nic.
Johnny bez słowa przyjrzał się zachodzącemu za czarne chmury słońcu.
— Będą na Tumps — oceniła Kirsty. — Tam jest stary wiatrak. W czasie wojny było tam stanowisko nasłuchu przeciwlotniczego. To znaczy jest.
— Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałaś? — skrzywił się Johnny.
— Bo jak to, co było, jest teraz, to mi się wszystko myli.
Tumps stanowiło pięć kopców usytuowanych na kredowym wzgórzu. Porastały je wrzosy i trudne do zidentyfikowania jagody. Wieść niosła, że pod każdym spoczywa król, z czasów gdy wroga miało się na długość ręki, a nie trzy kilometry nad głową.
Chmury szły coraz niżej, powoli zmieniając się w złośliwą mgłę otulającą wzgórza, typową dla silnych burz nawiedzających Blackbury.
— Wiesz, co myślę? — spytała Kirsty, gdy ruszyli w dalszą drogę.
— Linia telefoniczna — odparł Johnny. — Jak będzie solidna burza, przestaną działać.
— Właśnie.
— A motorower? — spytał Yo-less.
— Pamiętam, co mój dziadek mawiał o Blackbury Phantom: zanim zaczęło się nim jeździć, trzeba było nabrać kondycji w pchaniu go co najmniej pięćdziesiąt metrów, klnąc bez przerwy. Jak już zapaliły, były ponoć naprawdę doskonałe.
— Ile zostało… no, wiesz… do bomb?
— Około godziny.
To znaczy, że są już w drodze, pomyślał Johnny. Mechanicy załadowali bomby do bombowców, piloci usiedli i wystartowali po odprawie przed dużą mapą Anglii, tyle że po niemiecku, na której kredkami narysowano strzałki w okolicach Siatę. Bo celem tej nocy były magazyny w Siatę. Piloci też mieli mapy, tylko mniejsze, i na nich też Siatę było zaznaczone kolorowymi kredkami.
A potem uszy Johnny’ego wypełnił ryk silników. Czuł w nogach ich wibracje, a w nosie wierciło go od zapachu benzyny, potu i gumy, z której zrobiono maskę tlenową. Ciało dygotało w nierówny rytm eksplozji; od najbliższej rzuciło całym samolotem. I zrozumiał, jaki jest prawdziwy cel tego nalotu: wrócić cało do domu. To cel każdego nalotu.
Kolejny wybuch wstrząsnął samolotem i ktoś go szarpnął za ramię…
— Co?!
— Szału można dostać, jak się wyłączasz! — Kirsty przekrzykiwała znacznie silniejszy grzmot. — Rusz się wreszcie! Nie masz nawet na tyle zdrowego rozsądku, by nie tkwić na deszczu?!
— To się zaczęło dziać — szepnął, ignorując burzę.
— Co się zaczęło?
— Przyszłość.
Ulewa zaczęła się nagle, ale nie zwracał uwagi na mokre włosy przylepiające się do skóry. Czuł rozciągający się wokół czas, czuł jego wolny ruch niosący szare bomby ku wyczyszczonym progom i skupiający je w czymś, co przypominało wir. Wszyscy byli częścią tego ruchu i nic nie mogli na to poradzić. Nie da się kierować pociągiem, siedząc w wagonie.