Gdziekolwiek bądź…
Johnny znów miał wrażenie, że może się udać w kierunku, którego nie ma na kompasie czy na mapie, ale który jest na zegarze. Wrażenie wylewało się z niego z taką siłą, że czuł, jak przecieka mu między palcami. Nie miał wózka i worków… ale może zdoła sobie zapamiętać, jak to ma zrobić…
— Mamy czas! — powiedział nagle.
— Zidiociałeś? Czy to tylko szok? — zainteresowała się Kirsty.
— Idziesz czy nie?
— Gdzie?
Johnny ujął jej dłoń i sięgnął drugą ręką po Yo-lessa, a potem wskazał mu brodą wpatrzonego w płomienie Toma.
— Złap go — polecił. — Będziemy go potrzebować, gdy tam dotrzemy.
— Gdzie?
Johnny spróbował się uśmiechnąć.
— Zaufajcie mi. Ktoś musi. — I ruszył. Pozostała dwójka za nim, ciągnąc za sobą Toma, który wyglądał jak lunatyk.
— Szybciej — polecił Johnny. — Inaczej nigdy tam nie dotrzemy.
— Posłuchaj, bomby już spadły — rzekła zniżonym głosem Kirsty. — To już się stało.
— Wiem. Musiało się stać. Inaczej nie moglibyśmy się tam dostać, zanim się stanie. Szybciej! Biegiem! — Johnny wykonał własne polecenie, ciągnąc ich za sobą.
— Chyba możemy pomóc… — wysapał Yo-less. — Wiem… jak udzielić… pierwszej pomocy…
— Czego?! Widziałeś, jak tam wybuchało? — zdziwiła się Kirsty.
Poruszający się dotąd niejako obok nich Tom ocknął się nagle, spojrzał na płomienie i zgubił krok, zwiększając tempo. A potem oni przyspieszyli i tak na zmianę prowadząc, narzucili sobie nawzajem zwariowaną szybkość.
W kierunku, w którym biegli, była droga.
Johnny skręcił w nią natychmiast.
Ciemny krajobraz rozjaśniły odcienie szarości jak na bardzo starym filmie. Niebo z czarnego przeszło w atramentową purpurę. Wszystko wokół wyglądało zimno niczym kryształ, a liście i krzewy lśniły, jakby były pokryte szronem.
A mimo to Johnny nie czuł zimna. Nie czuł niczego. Biegł, czując pod stopami lepką nawierzchnię, jakby próbował sprintu w melasie.
Powietrze wypełniał dziwny dźwięk, który ostatnio słyszał po otwarciu worka, tyle że znacznie głośniejszy — niczym milion nie dostrojonych radioodbiorników.
Yo-less próbował coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie głosu, wskazał więc, o co mu chodzi, wolną ręką.
Przed nimi leżało Blackbury. Nie było ani z 1996 roku, ani z 1941 roku, i błyszczało.
Johnny nigdy nie widział zorzy polarnej, ale dużo o niej czytał. Z opisów sądząc, było to światło czasami w zimne noce pojawiające się od Bieguna Północnego i przypominające kurtyny zamarzniętego, błękitnego ognia. Tak właśnie wyglądało miasto, ku któremu biegli.
Zaryzykował spojrzenie w tył.
Niebo było głęboko karmazynowe, rozjaśnione w centrum do rubinowego blasku.
Zdał sobie sprawę, że gdyby przestał biec, wszystko by się skończyło: droga byłaby znów drogą, niebo — niebem, ale jeśli nadal będzie biegł w tym kierunku…
Zmusił nogi do dalszego wysiłku przez gęste, zimne i ciche powietrze. Blask był coraz jaśniejszy, a miasto bliższe. Czuł, jak pozostali ciągną go za ręce. Kirsty próbowała coś krzyknąć, ale poza rykiem cienkich głosów nie było nic słychać.
Błękit runął nagle ku nim, spotykając się z czerwienią nadlatującą z tyłu, i wszyscy wylądowali na drodze na brzuchach.
— Cała jestem pokryta lodem! — rozległ się pełen pretensji głos Kirsty.
Johnny pozbierał się do pionu i przyjrzał sobie. Z rękawów przy najmniejszym poruszeniu odpadały płaty lodu. Spojrzał na pozostałych: Yo-less pierwszy raz w życiu był biały. Tylko dziwnie parowało mu z włosów, gdzie lód najszybciej topniał.
— Co myśmy zrobili? — Kirsty była najwyraźniej pod wrażeniem. — Co to było?
— Posłuchaj! — przerwał jej Yo-less. — Wszyscy słuchajcie!
Gdzieś w mroku zegar zaczai wybijać godzinę.
Znajdowali się na skraju pogrążonego w mroku miasta. Nie było ruchu na ulicach, ale nie było też i pożarów. Z pobliskiego pubu dochodziło pobrzękiwanie szkła i stłumione śmiechy.
Zegar ucichł, za to rozległo się namiętne miauknięcie kota.
— Jedenasta? — zdziwiła się Kirsty. — Przecież jedenasta była, gdy zbiegaliśmy… ze wzgórz… Wróciłeś w czasie?
— Chyba nie wróciłem… Chyba poszedłem na skróty… albo obszedłem… Nie wiem!
Tom przyklęknął. Z jego twarzy, ledwo widocznej w mroku, mogli wyczytać, że mają przed sobą człowieka, któremu przytrafiło się zbyt wiele i którego mózg swobodnie dryfuje.
— Mamy siedem minut — odezwał się Johnny.
— Że co? — odezwał się Tom.
— Żeby zmusić ich do włączenia syreny! — ocknęła się Kirsty.
— Jak to? Bomby spadły… widziałem pożary… to naprawdę nie była moja wina, telefon…
— Jeszcze nie spadły! Ale spadną, jak nic nie zrobisz! I to natychmiast! Wstawaj, i to już! — To bez cienia wątpliwości była Kirsty.
Nikt nie był w stanie zignorować takiego głosu — przelatywał przez mózg i wydawał rozkazy bezpośrednio mięśniom. Tom uniósł się niczym winda.
— Grzeczny chłopiec! Teraz marsz! Posterunek policji znajdował się na końcu ulicy. Do drzwi dotarli jednocześnie, toteż nic dziwnego, że chwilę trwało, nim znaleźli się wewnątrz. Dalej był korytarz i pokój przedzielony barierką albo raczej ladą, która oddzielała publikę od sił prawa i porządku, aktualnie reprezentowanych przez sierżanta. Oprócz niego za barierką znajdował się jeszcze mężczyzna w oficerskim mundurze siedzący za biurkiem.
Sierżant stał za ladą i pisał coś w wielkiej księdze, ale na ich widok zamarł z otwartymi ustami.
— Witaj, Tom — wykrztusił w końcu. — Co się dzieje?
— Musicie włączyć syrenę! — zażądał Johnny.
— I to zaraz! — dodała Kirsty.
Sierżant przyjrzał się najpierw jemu, potem jej, a potem znacznie dłużej Yo-lessowi. W końcu spojrzał na wojskowego. Sierżant należał do osób preferujących widownię, jeśli sądził, że będzie zabawny.
— Tak? — spytał uprzejmie. — A dlaczego miałbym to zrobić?
— Oni mają rację, sierżancie — odezwał się Tom. — Trzeba uruchomić syrenę! Biegliśmy całą drogę!
— Z góry? Toż to ponad trzy kilometry, a nie wyglądacie na zasapanych? Nie trafiłeś przypadkiem po drodze do pubu, młody człowieku? Coś jak z tym dornierem z zeszłego tygodnia, który okazał się ciężarówką na drodze do Slate, co?
Cierpliwość Kirsty, która w najbardziej sprzyjających okolicznościach widoczna była wyłącznie za pomocą specjalnej aparatury, dobiegła końca.
— Przestań się wyśmiewać z czegoś, czego nie rozumiesz, patetyczny bufonie! — wrzasnęła, skutecznie odbierając sierżantowi mowę.
Sierżant poczerwieniał, wziął głęboki oddech, ale powiedział zupełnie coś innego, niż planował, bowiem Tom przełazi przez barierkę.
— A ty gdzie?!
Tom dotarł tymczasem do biurka, odepchnął oficera i ignorując policjanta, przestawił przełącznik.
Chciałbyś frytki z czymś takim?
Wobbler i Bigmac czaili się za kaplicą.
— Długo ich nie ma — zauważył Bigmac.
— Tam jest daleko. I wysoko.
— Się założę, że coś się stało. Strzelali do nich albo coś.
— A myślałem, że lubisz broń.
— Pewnie, że lubię. Nie lubię kuł — wyjaśnił z godnością Bigmac. — I nie chcę tu utknąć z tobą!