— Mamy wózek. — Wobbler nie wydawał się zmartwiony. — Wiesz, jak się go obsługuje? Trzeba pewnie być na pół psychicznym, jak Johnny, żeby to działało. Nie chcę skończyć, walcząc z Rzymianami czy innymi w pancerzach.
— Nie skończysz — uspokoił go Bigmac. I zamarł, gdy dotarło doń, co właśnie powiedział.
— Coś ty chciał powiedzieć o utknięciu ze mną? — zainteresował się Wobbler. — I co się stanie, jak nie wrócę do domu? Byłeś w 1996, tak? Mnie tam nie było, tak?
— Naprawdę nie chciałbyś tego wiedzieć.
— Tak? Naprawdę?
— Co wy sobie myślicie, wpadając tu i… — Sierżant wreszcie zaczął mówić to, co zamierzał chwilę wcześniej.
— Cisza! — warknął kapitan Harris, wstając. — Dlaczego syrena nie działa?
— Sprawdzamy ją regularnie co wtorek i piątek… — Sierżant nie miał tego wieczoru szczęścia do kończenia zdań.
— W suficie jest dziura! — przerwał mu tym razem Yo-less.
Tom jak urzeczony przyglądał się przełącznikom. Był pewien, że zrobił, co do niego należało. Nie był co prawda pewien jak, ale zrobił. A teraz powinny zacząć się dziać rzeczy, które nie chciały się dziać.
— To nie moja wina — wymamrotał.
— Pański człowiek tu dziś strzelał. — Sierżant zaczął odzyskiwać pewność siebie. — Nie mogliśmy dojść do tego, w co trafił.
— Teraz wiemy — warknął ponuro kapitan. — Przestrzelił drut…
— Musi być jakiś inny sposób! — uparł się Johnny. — To się nie może tak skończyć! Nie po tym wszystkim! Proszę spojrzeć! — I wyjął z kieszeni nieco sfatygowany kawał gazety.
— Co to jest? — zdziwił się mało inteligentnie kapitan.
— Gazeta — wyjaśnił cierpliwie Johnny. — Jutrzejsza gazeta, jeśli syrena się nie odezwie.
Oficer przyglądał się gazecie w milczeniu.
— To raczej głupi dowcip — ocenił nieco nerwowo sierżant.
Oficer nagle przestał się interesować gazetą, a zaczął nadgarstkiem Johnny’ego i złapał zań.
— Skąd masz ten zegarek? Widziałem już taki! Skąd jesteś, chłopcze?
— Stąd. W pewnym sensie… ale nie z… teraz. Przez moment w pomieszczeniu panowała cisza. Przerwał ją kapitan, polecając sierżantowi:
— Proszę zadzwonić do tutejszej redakcji, to poranne wydanie, więc ktoś tam powinien być o tej porze.
— Chyba nie traktuje pan poważnie…
— Proszę zadzwonić!
Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. W końcu sierżant, po krótkiej wymianie mamrotań ze słuchawką, wyprostował się znad dużego, czarnego aparatu i powiedział:
— Mam pana Stickersa, głównego zecera, na linii. Mówi, że właśnie skończyli pierwszą stronę, i pyta, czego chcemy?
Kapitan przyjrzał się ponownie gazecie, powąchał ją i nieco zdegustowany powiedział:
— Ryby? Nieważne… jest reklama kakao Johnsona w dolnym lewym rogu strony? Nie patrz na mnie, człowieku: zapytaj go!
Sierżant zajął się mamrotaniem w słuchawkę.
— Mówi, że jest, ale… Kapitan odwrócił kartkę.
— Na stronie drugiej jest jednokolumnowy artykuł pod tytułem „Dwa szylingi kary za przestępstwo rowerowe”, a w krzyżówce pierwsze pionowo: „Ptak z kamienia. Słyszymy” na trzy litery. Obok jest reklama kremów do golenia Planta? Proszę go spytać!
Sierżant zaczął mu się przyglądać zgoła nieżyczliwie, ale pomamrotał z odległym Stickersem.
— Roc — powiedziała odruchowo Kirsty. Kapitan uniósł brwi.
— Mityczny ptak — wyjaśnił Yo-less podobnie zahipnotyzowanym głosem. — Wymawia się jak „skała”[3], stąd to „Słyszymy”.
— On mówi, że tak — zameldował sierżant. — On mówi…
— Dziękuję. Proszę mu powiedzieć, żeby był gotowy na wypadek… nie, nie podejmujmy pochopnych decyzji… proszę mu podziękować.
Sierżant odłożył słuchawkę i zapadła cisza. Przerwał ją dopiero kapitan:
— Wiecie, ile mamy czasu?
— Trzy minuty — odparł Johnny.
— Jak można się dostać na dach, sierżancie? — spytał kapitan.
— Nie wiem, od zewnątrz drabiną…
— Jest w mieście inna syrena?
— Stara, ręczna, której dawniej używaliśmy, ale…
— Gdzie ona jest?
— Na dnie szafki rzeczy znalezionych, ale… Przerwał mu skórzany dźwięk i nagle kapitan trzymał w dłoni rewolwer.
— Sierżancie, może się pan ze mną sprzeczać później albo zameldować, komu tylko uzna pan za stosowne — oznajmił — ale teraz otworzy pan tę przeklętą szafkę albo odda mi klucz, bo w przeciwnym razie odstrzelę zamek. Żeby nie było niejasności: zawsze chciałem to zrobić!
— Chyba nie wierzy pan tym dziecia…
— Sierżancie!
Do podoficera coś musiało nagle dotrzeć, gdyż z nagłą energią przetrząsnął kieszenie i z kluczem w garści ruszył pospiesznie przez pokój.
— Pan nam wierzy? — spytała niespodziewanie Kirsty.
— Nie jestem pewien — odparł kapitan, obserwując, jak sierżant szarpie się z czymś dużym i ciężkim. — Doskonale, sierżancie: na zewnątrz z tym urządzeniem. Nie, nie jestem pewien, młoda damo, czy wam wierzę. Prędzej wierzę temu zegarkowi… Poza tym jeśli się mylę, w najgorszym wypadku wyjdę na durnia, a sierżant się na nas wyżyje. A jeśli się nie mylę i wy macie rację, wówczas to, co tu opisano, się nie stanie?
— Na pewno nie tak samo — odezwał się Johnny. — Nie jestem pewien, ale to się może w ogóle nie zdarzyć…
Bigmac leżał na plecach, a na nim leżał Wobbler. Fakt — Wobbler nie wiedział, jak walczyć, za to doskonale wiedział, jak ciążyć.
— Złaź! — stęknął Bigmac, machając rozpaczliwie, ale ciosy, skuteczne na ulicy, tonęły w Wobblerze jak w poduszce.
— Wciąż żyję w 1996, bo się urodziłem, tak? — Wobbler poprawił się nieco, by skuteczniej zaciążyć. — Więc jakbym nie wybrał się w tę przeklętą podróż w czasie, to powinienem być żywy, tak? Założę się, że coś o mnie wiesz!
— Nic nie wiem! Nikogo nie znam! Nie wiem, która godzina! Nigdy cię nie spotkaliśmy!
— Aha, a więc żyję! Gadaj, co wiesz!
— Złaź, nie mogę tchu złapać!
— Mów, to będziesz mógł!
— Ty nie możesz wiedzieć, co się ma wydarzyć!
— A kto tak twierdzi?! No, kto?
Z tyłu coś zawyło, toteż obaj zamilkli i ostrożnie spojrzeli w kierunku źródła hałasu.
Guilty przeciągnął się, przestał wyć, za to ziewnął i ni to zeskoczył, ni to spadł na ziemię, po czym przespacerował się w swój pokręcony sposób mniej więcej wzdłuż ściany obrośniętej mchem i zniknął za rogiem.
— Gdzie on poszedł? — zdziwił się Wobbler.
— Skąd mam wiedzieć? Złaź!
Wobbler zlazł i obaj podążyli w ślad za kotem, który zignorował to całkowicie — dotarł do drzwi kaplicy i położył się z wyciągniętymi przednimi łapami.
— Pierwszy raz widzę, żeby się byczył z dala od wózka — skomentował Bigmac.
A potem usłyszeli.
Nic.
Odgłosy miasta nie umilkły całkowicie, ale były bardzo ciche i dochodziły jakby z wielkiej odległości, jakby oddzielone niewidzialną ścianą. Dźwięki pianina z pubu, skrzyp drzwi czy warkot przejeżdżającego niedaleko samochodu słyszalne były w postaci śladowej, jakby im obu do uszu nakładziono waty.
— Wiesz… — odezwał się Wobbler, nie spuszczając wzroku z kota — te bomby…
— Jakie bomby?
— Te, co Johnny o nich mówił.
— No?
— Pamiętasz, co on mówił? Kiedy to ma być? Bo wydaje mi się, że szybko…