— Doskonale! — ucieszył się Bigmac. — Nigdy nie widziałem niczego bombardowanego.
Guilty zaczął mruczeć.
— Wiesz… moja siostra mieszka w Kanadzie. — Sądząc po głosie, Wobbler znowu zaczął się martwić.
Mruczenie Guilty’ego stało się głośniejsze.
— No i co? Co ona ma wspólnego z czymkolwiek?
— No… przysłała mi raz widokówkę z taką skałą, na którą Indianie zapędzali stada bizonów, żeby spadły w przepaść…
— To geografia bywa ciekawa.
— Pewnie… tylko był taki jeden Indianin, zaczai się zastanawiać, jak takie polowanie wyglądałoby z dołu… potem go nazwali Ten, Który Rozbił Łeb, Skacząc. Naprawdę!
Obaj krytycznie przyjrzeli się kaplicy.
— W 1996 dalej stoi — zauważył Bigmac. — To pewnie jej nie zbombardowali…
— Pewnie… a nie wydaje ci się, że lepiej by było być za nią…
Syrena przeciwlotnicza zawyła i umilkła.
Na Paradise Street coś drgnęło — ktoś odsunął zasłonę, ktoś inny krzyknął gdzieś w ogrodzie za domem…
— Fajno! — ucieszył się Bigmac. — Brakuje tylko popcornu.
— To ma się przytrafić prawdziwym ludziom. — Do Wobblera dotarło, że on też może się znaleźć wśród tych prawdziwych ludzi.
— Się nie przytrafi, bo syrena wyła. Pochowają się do schronów, a o to chodziło, nie? Bombardowanie będzie, tylko bez nich, a będzie, bo to historia, nie? To tak, jakby wrócić do 1066, żeby pooglądać tę bitwę pod… no, pod czymś tam. Nieczęsto ma się okazję obejrzeć, jak cała fabryka marynowanej cebuli wylatuje w powietrze.
Wata ustąpiła i odgłosy wróciły do normalnego poziomu słyszalności. Mieszkańcy Paradise Street z pewnością byli w ruchu, o czym świadczyły dobiegające z mroku dźwięki. Najbliższy oznajmiał, że ktoś nadepnął na wiadro. Z komentarzem.
— Posłuchaj no… — Bigmac wyraźnie stracił pewność siebie.
Guilty siadł i rozejrzał się czujnie.
Ze wschodu dało się słyszeć niegłośne buczenie.
— Bomba! — ucieszył się Bigmac. Wobbler ruszył bokiem w stronę kaplicy.
— I to nie jedna… — mruknął. — To nie telewizja, Bigmac!
Buczenie zbliżyło się, przybierając na sile.
— Że też nie wziąłem aparatu! — jęknął Bigmac. Otwarły się drzwi któregoś z domów, wypuszczając smugę jasnego światła i niewysoką postać w spodenkach do kolan. Postać dobiegła do środka ulicy, stanęła i wrzasnęła:
— Nasz Roń wam pokaże!
Huk silników wypełnił niebo.
Bigmac i Wobbler wystartowali równocześnie. Stopnie pokonali jednym susem i runęli ku podrygującej na środku ulicy postaci, która wygrażała niebu z zapałem godnym lepszej sprawy. Bigmac dopadł chłopaka pierwszy, złapał go wpół, zahamował z lekkim poślizgiem na bruku i ze zdobyczą pod pachą runął z powrotem ku kaplicy.
Byli w połowie drogi do drzwi, gdy usłyszeli w górze świsty.
Byli na szczycie stopni, gdy pierwsza bomba przeorała ogródki działkowe.
Wskakiwali za ścianę, gdy druga i trzecia trafiły w fabrykę.
Nurkowali w trawę, gdy następne przemaszerowały ulicą, wypełniając powietrze dźwiękiem zbyt głośnym, by dało się go słyszeć do końca, i blaskiem tak jaskrawym, że raził przez zaciśnięte powieki. A potem ryk złapał ziemię i wstrząsnął nią jak kocem.
I to właśnie była według Wobblera najgorsza część, choć wszystkie pozostałe też były okropne, toteż wybór nie był wcale łatwy. Ziemia powinna być solidna i godna zaufania — można by rzec: stateczna, a nie uskakiwać, a potem wracać i walić człowieka w brzuch.
A potem rozległy się dźwięki przypominające rój rozzłoszczonych pszczół.
Jeszcze później jedynie klekot osuwających się cegieł i potrzaskiwanie ognia.
Wobbler bardzo powoli uniósł głowę.
— O rany… — stęknął z podziwem.
Na drzewach za nimi nie było liści. Za to pnie migotały.
Jeszcze wolniej, niż się uniósł, wstał i ostrożnie dotknął najbliższego.
Odłamki szkła wbiły się w cały pień i w gałęzie.
Obok niego wstał Bigmac, zachowując się niczym ktoś, kto śni, i to nie najsympatyczniejszy sen.
W drzwiach kaplicy tkwiła wbita do połowy patelnia; wyglądała niczym średnio udany eksperyment domorosłego entuzjasty sztuk walki. Kamienny próg odłupał kawałek muru i wraz z odłamkami cegieł leżał w pobliżu ściany.
No i wszędzie pełno było szkła trzeszczącego pod nogami i migoczącego blaskiem pożarów rozpalających się w zbombardowanych ruinach. Jak na kilka okien z kilku domów, było go nieprzyzwoicie dużo. Nim skończyli się rozglądać, zaczęło padać.
Najpierw octem.
A potem marynatami.
Bigmac zrobił się nagle mokry i czerwony. Ostrożnie polizał palec i oświadczył zaskoczony:
— Sos pomidorowy.
Od głowy Wobblera odbił się korniszon.
Bigmac zaczai się śmiać.
Ludzie śmieją się z rozmaitych powodów. Czasami dlatego, że wbrew oczekiwaniom wciąż żyją i mają czym się śmiać. Tak właśnie było i tym razem.
— Chciałbyś… chciałbyś frytki z… czymś takim? Był to najzabawniejszy żart, jaki Wobbler od dawna słyszał. Ba, teraz było to najzabawniejsze, co w ogóle w życiu słyszał, więc też zaczął się śmiać. Zarykiwali się obaj, aż im łzy ciekły po policzkach, mieszając się z sosem pomidorowym (Bigmac) i musztardowym (Wobbler).
— Eee… ma ktoś może jakiegoś szrapnela? — spytał z mroku nieśmiały głos.
Bigmac dostał takiego napadu, że przypominał konwulsje, a burczał zupełnie jak próbujący wybuchnąć bojler.
— Co… co… co… to jest… „szrapnel”? — wykrztusił po chwili.
— To… to kawałki bomb! Bigmaca prawie położyło ze śmiechu. Ponownie zawyła syrena, ale tym razem nie był to falujący jak poprzednio dźwięk, lecz jeden długi, stały ton, który w końcu ucichł.
— Wracają! — zaniepokoił się Wobbler. Natychmiast przeszła mu ochota do śmiechu.
— Gdzie tam. To odwołanie alarmu — poinformował go zdegustowany głos spod ściany. — Wy tam nic nie wiecie. — Dziadek Wobblera wstał i rozejrzał się po tym, co jeszcze niedawno było Paradise Street.
— O rany! — Wobblerowi zaparło dech.
Ani jeden dom nie pozostał cały. W najlepszym razie zniknęły dachy, okna i drzwi, ale po połowie budynków zostały jedynie kupy gruzów ze sterczącymi tu i ówdzie kawałkami ruin. Gruz i inne resztki zaścielały także ulicę.
W oddali rozległ się dźwięk dzwonów i dzwonków. Zbliżał się szybko i po chwili przed kaplicą zatrzymały się dwa wozy strażackie i ambulans.
— Chciałbyś… — zaczął Bigmac.
— Cicho bądź, co? — zaproponował mu Wobbler. Wzdłuż całej ulicy płonęły pożary: małe, duże i średnie. Największy trawił fabrykę marynat. Cuchnę przy tym obrzydliwie.
We wszystkich kierunkach biegali ludzie. Część próbowała gasić, część przeszukiwać ruiny, i wszyscy krzyczeli.
— Sądzę… że wszyscy się schowali, nie? — zapytał niepewnie Wobbler. — Musieli, nie?
Syrena przestała wyć, powarczała chwilę, cyknęła parę razy i zamilkła, nieruchomiejąc.
Johnny miał wrażenie, że gdyby stał się jeszcze odrobinę lżejszy, to by odleciał.
— Mieli prawie minutę — powiedział. — Musieli się ukryć…
Sierżant maszerował już raźno ku Paradise Street, tak że przy syrenie zostali w pięcioro: ich trójka, Tom i kapitan przyglądający się Johnny’emu z namysłem.
Coś zabębniło o dach posterunku i sturlało się po nim. Yo-less podniósł kulkę.