Выбрать главу

— No — przytaknął Bigmac. — Nie ma co tu dłużej być.

Johnny powoli odwrócił się.

— Jasne — zgodził się potulnie.

— Używamy wózka czy… spaceru? — spytała Kirsty.

— Wózka.

Wózek grzecznie czekał tam, gdzie go zostawili. Tyle że nigdzie nie było śladu Guilty’ego.

— Poszedł podziwiać bombardowanie — przypomniał sobie Wobbler. — Pojęcia nie mam, co się z nim stało.

— Nie! — oznajmiła Kirsty. — Nie będę szukać tej kociej karykatury!

Johnny ujął rączkę wózka, a worki poruszyły się jakby wyczekująco.

— Kotem się nie ma co przejmować — powiedział. — Koty zawsze znajdą drogę do domu.

Klub Złotej Jesieni okupował kaplicę w piątkowe dopołudnia. Czasami przy wtórze ludowego muzyka, czasami lokalnego zespołu szkolnego, jeśli nie dało się tego uniknąć, natomiast zawsze przy herbatce i pogaduszkach.

Zazwyczaj tematem było to, o ile teraz jest gorzej, niż było, zwłaszcza wtedy gdy można było praktycznie wszystko kupić za sześciopensówkę i jeszcze dostać resztę.

Tym razem pogaduszki przerwało migotanie powietrza i pojawienie się pięciu postaci i wózka sklepowego.

Klubowicze obserwowali to podejrzliwie, na wypadek gdyby nowo przybyli zaczęli niespodziewanie śpiewać The Streets of London czy coś podobnego. Poza tym cała piątka miała poniżej trzydziestu lat, a więc prawie na pewno byli przestępcami. Podejrzenia umacniało po pierwsze to, że ukradli wózek sklepowy. Po drugie to, że jeden z nich był czarny.

— Hmm… — powiedział Johnny i zamilkł.

— To kółko teatralne? — spytała Kirsty, wzbudzając podziw pozostałych refleksem. — Och, zły kościół. Przepraszamy.

I pchnęła wózek w kierunku wyjścia.

Złota Jesień obserwowała ich wciąż podejrzliwie, na wszelki wypadek nie wypuszczając z rąk filiżanek z herbatą.

Wobbler otworzył drzwi i pomógł wypchnąć wózek na zewnątrz.

— I pamiętajcie, że jeden był czarny! — oznajmił na pożegnanie Yo-less, dziko przewracając oczami. — Idziemy na karnawał! — I zamknął za sobą drzwi.

Jakieś inne teraz…

Powietrze pachniało rokiem 1996. Kirsty spojrzała na zegarek.

— Dziesiąta trzydzieści w piątek. Nieźle.

— Hmm… twój zegarek mówi, że jest dziesiąta trzydzieści w piątek — poprawił ją Johnny. — To nie musi być to samo.

— Racja.

— Ale wygląda, że jest. I wygląda normalnie.

— Mnie też wygląda normalnie — zgodził się Wobbler.

— Całą noc mnie nie było — podsumował Yo-less. — Moja mamuśka dostała szału!

— Powiedz jej, że nocowałeś u mnie i telefon się zepsuł — zaproponował Wobbler.

— Nie lubię kłamać.

— Ciekawe, jak powiesz jej prawdę?

Yo-less rozważał kwestię kilka ciągnących się niczym agonia sekund.

— Telefon ci się zepsuł? — spytał w końcu.

— Zepsuł — przytaknął Wobbler. — A ja swojej powiem, że nocowałem u ciebie.

— Wątpię, żeby dziadek zauważył, że mnie nie było — zastanowił się Johnny. — Zwykle zasypia przed telewizorem, a matka pojechała w delegację.

— Moi rodzice mają zdecydowanie nowocześniejsze podejście — parsknęła z godnością Kirsty.

— A mojego brata nic nie obchodzi, gdzie jestem, jak długo policja go o to nie pyta — zakończył przygotowywanie alibi Bigmac.

Przygotowanie alibi powinno nastąpić, zanim ktoś się wybierze w przeszłość czy przyszłość, ale to przyszło Johnny’emu do głowy dopiero teraz.

Tam, gdzie była Paradise Street, wciąż była hala sportowa, czyli nic się nie zmieniło. Paradise Street znajdowała się niejako pod halą sportową, stanowiąc coś w rodzaju skamieliny.

— Zmieniliśmy coś? — zainteresowała się Kirsty.

— Wróciłem! — oznajmił Wobbler. — Mnie to wystarczy.

— Ale przeżyli ludzie, którzy powinni byli zginąć… — Kirsty urwała, widząc minę Johnny’ego. — No dobrze, może „powinni” nie jest najszczęśliwszym określeniem, ale wiecie, o co mi chodzi. Jeden z nich mógł wynaleźć bombę Z albo coś innego.

— Co to jest bomba Z? — zainteresował się Bigmac.

— Skąd mam wiedzieć?! Jak wyruszaliśmy, nie była wynaleziona.

— Ktoś z Paradise Street wynalazł bombę? — zdziwił się Johnny.

— No to nie bombę, tylko coś innego, coś, co zmieniło historię. Jakiś drobiazg. A poza tym zostawiliśmy rzeczy Bigmaca na posterunku…

— Uhm… — Yo-less zdjął nakrycie głowy i wyjął z niego zegarek i walkmana. — Sierżanta tak podnieciło, że zapomniał zamknąć tę szafkę po wyjęciu syreny, więc skorzystałem z okazji.

— A kurtka?

— Wyrzuciłem do śmieci.

— To była moja kurtka!

— A moje ryzyko! Gdzie ją miałem schować?!

— No, to z tym mamy spokój — przyznała z ociąganiem Kirsty. — Ale mogą być jakieś inne zmiany i lepiej by było, jakbyśmy je szybko znaleźli.

— Lepiej by było, jakbyśmy się szybko wykąpali — dodał Wobbler.

— Masz zakrwawione ręce — zauważył Johnny.

— Tak? — Wobbler przyjrzał się swoim dłoniom. — Odgarnialiśmy cegły i inne ruiny… jakby kogoś przygniotło…

— Powinniście zobaczyć, jak załatwił swojego dziadka — wtrącił Bigmac.

Wobbler rozejrzał się dumnie.

Godzinę później spotkali się w centrum handlowym. Bar hamburgerowy był z powrotem żółto-czerwony i nikt tego nie skomentował, ale sądząc po westchnieniach, Bigmac myślał o darmowych hamburgerach raz na tydzień.

Te westchnienia uruchomiły pamięć Johnny’ego.

— Tego… — bąknął. — Mamy dla ciebie list… — I wyjął z kieszeni zmiętą kopertę o zdecydowanym zapachu octu i ze śladami tłustych paluchów. — Tego… to dla ciebie, Wobbler. Ktoś… prosił nas, żeby ci to dać.

— No, ktoś — przytaknął Yo-less.

— I pojęcia nie mamy kto — dodał Bigmac. — Taka całkiem tajemnicza postać, więc nie ma sensu, żebyś o nią wypytywał.

Wobbler przyjrzał się podejrzliwie najpierw im, potem listowi, w końcu widząc, że nic więcej nie powiedzą, rozerwał kopertę i wyjął z niej pojedynczą kartkę.

— No i? Co ci napisał? — Bigmac nie wytrzymał pierwszy.

— Kto? — spytał na wszelki wypadek Wobbler.

— T… ten tajemniczy nieznajomy. — Bigmac stanął na wysokości zadania.

— Jakieś bzdury. Sam przeczytaj.

Johnny wziął kartkę, na której odręcznie wypisano listę zawierającą dziesięć punktów, i zaczął czytać:

1. Jedz zdrowe rzeczy i nie w nadmiarze.

2. Podstawą jest godzina ćwiczeń raz dziennie.

3. Inwestuj rozsądnie pieniądze w mieszaninę…

— Co to za brednie?! — przerwał mu Wobbler. — Rady dobrego dziadka! Po co ktoś chciał mi powiedzieć takie banały? Albo wariat, albo religijnie nawiedzony, trzeciej możliwości nie ma! To pewnie któryś z tych religijnych świrów kręcących się przy sklepach, nie?… Szkoda, myślałem, że to może być coś ważnego…

Bigmac spojrzał tęsknie na hamburgerownię i westchnął ciężko.

— Są zmiany! — oświadczyła tryumfalnie Kirsty. — Clark Street już się nie nazywa Clark Street, tylko Evershott Street. Zauważyłam, przechodząc.

— Przerażające! — jęknął Bigmac. — Łłłaaa… tajemnicza zmiana nazwy ulicy…

— Myślałem, że zawsze była Evershott Street — powiedział niepewnie Yo-less.

— Ja też.

— A ten sklep tam… no, ten, w którym sprzedawano karty i inne rzeczy, teraz jest jubilerem — dodała Kirsty z naciskiem.